DZIEŃ 4:
- CIUDAD DEL CARMEN;
- ISLA DEL CARMEN;
- ISLA AGUADA;
- PUERTO RICO;
- ATASTA;
- VILLAHERMOSA.
Nareszcie
pobudka! Tradycyjnie – szybkie pakowanie i wymeldowanie się z hotelu.
Ciudad del Carmen w dzień prezentowało się
cudownie – portowe, meksykańskie miasteczko, w którym na każdym kroku spotyka
się uśmiech oraz zaciekawiony i zmęczony wzrok, biednego tubylca, który oprócz
tacos w ręku, nie ma nic przy sobie. W
połowie lat 70. Ciudad del Carmen przekształcił się z miasteczka trudniącego
się połowem ryb i krewetek w
węzeł firmy olejowej PEMEX (Pétroleos Mexicanos), która odkryła na niedalekiej
odległości w Zatoce Meksykańskiej pokłady ropy naftowej. Od tego czasu miasto stało się domem dla całej
rzeszy robotników z platform wydobywczych, którzy
ciężko pracują za marne grosze.
W stanie Campeche było bardzo mało turystów. Im
głębiej w Meksyk, tym generalnie ich znacznie mniej, przez co już tutaj byliśmy
sporą atrakcją dla tubylców. Dziwiło mnie, że w Meksyku nie spotkałam się z
typowym dla innych krajów naciąganiem turystów na wszystko. Oczywiście tutaj też
proponowano i zachęcano nas do zakupu czegokolwiek, ale nie było to nachalne i
męczące. Meksykanie cieszyli się, że odwiedzamy ich kraj, pytali skąd jesteśmy,
rozmowa z nami była dla nich czymś niecodziennym. Niewiele osób zna tu język angielski.
Często oblegała nas grupka kilku osób, z czego jedna osoba była tłumaczem.
Po wczorajszych nocnych przygodach wahaliśmy
się, czy wrócić na kawałek trasy, który
pierwotnie planowaliśmy przejechać w dzień ze względu na wysokie
prawdopodobieństwo ładnych widoków, czy dać sobie już z tym spokój… Zerknęliśmy
na nawigację i wszystkie wątpliwości zostały rozwiane – wracamy!
Takie „samochodziki” możemy spotkać wszędzie. Meksykanie
wożą nimi zależnie od potrzeby: cały swój dobytek, dzieci, świnie, krowy, kozy,
śmieci, jedzenie, baniaki z paliwem, rozwożą ludzi do pracy czy też urządzają
tam sklepik z tacos i kukurydzą.
Tu zaczął się prawdziwy Meksyk. Niska zabudowa,
ulice raczej pustawe. Meksyk jak z amerykańskiego filmu – mój wymarzony.
Czuliśmy się już jakoś inaczej niż w zgiełku turystycznych miast – spokój aż
niepokoił. Wrażenie, że zaraz coś musi się wydarzyć, że zaraz nas porwą, podrzucą
dragi, jakaś strzelanina, albo coś… I ten niepokój towarzyszył nam już do końca
podróży.
Jadąc
tą piękną trasą nie mogliśmy uwierzyć w różnorodność kraju. Dosłownie co 100
kilometrów Meksyk jest inny. Różni się wszystkim: fauną i florą, ludźmi,
budowlami, pogodą, a nawet produktami w sklepach (coraz mniej amerykańskich).
Było tak pięknie, że nie wiedzieliśmy gdzie się zatrzymywać. W tym miejscu
pierwszy raz zrozumiałam jak bardzo człowiek ingeruje i niszczy ten raj na
ziemi. Wyszłam na plażę: z jednej strony palmy, turkusowa, karaibska woda,
nieziemski piasek, tropikalna, bujna, zielona roślinność, słomiane domki, a z
drugiej strony słupy, ropa, ropa, ropa i ropa… I tu troszkę pękło mi serce. Witamy w Isla del Carmen.
Jechaliśmy dalej niesamowitymi drogami.
Postanowiliśmy zejść na plażę, zostawiliśmy
auto na poboczu, wszechobecne wojsko i policja sprawiało, że czuliśmy się ciut
bardziej bezpiecznie. Chociaż myśl, że bez powodu tutaj nie są nie chciała
wyjść z głowy. ;)
Doszliśmy na dziką plażę - ISLA AGUADA, która turystów na co dzień nie widuje i to co
zobaczyliśmy nas zamurowało - bajka!
Idąc dalej doszliśmy do wioski rybackiej.
Meksykanie wołali nas już z daleka, szczerze mówiąc na początku nie
wiedzieliśmy, czy nas wyganiają, czy zapraszają, Słyszeliśmy jedynie
niezrozumiałe okrzyki i widzieliśmy machające ręce i wiosła.
Jak później się okazało, właśnie wrócili z
połowów i koniecznie chcieli pochwalić się rybami, które dzisiaj złowili.
Zawracamy
i jedziemy dalej, tym razem już zgodnie z trasą i tradycyjnie –
z czasowym
poślizgiem! Jechaliśmy przez boskie Puerto Rico i Atastę.
Chciałabym opowiedzieć Wam trochę o
meksykańskich cmentarzach i ogólnie o tym jak podchodzą do śmierci. Meksyk jest
tak głęboko religijny, że „wierzący są tu nawet ateiści". Meksykańskie cmentarze
oraz tradycje pochówkowe całkowicie różnią się od tych w Polsce. W Meksyku
miesza się religia katolicka z indiańskimi rytuałami (zakochałam się w
Indianach, ale o tym opowiem w kolejnych postach). Ciekawostki, tajemnica i
mistyczność zaskakują nas na każdym kroku! W Polsce śmierć, Święto Zmarłych
kojarzone jest ze smutkiem i zadumą. Meksykanie w tym okresie organizują
biesiady z tequilą, śpiewem, tańcem i słodyczami.
Nastrój jest zupełnie
inny, to czas radości, zabawy, fiesty, kolorów i pijaństwa! Chodzi tu o
przyjęcie zmarłych, odwiedzających swoje rodziny i przyjaciół na ziemi. Chodzi o
wiarę w to, śmierć jest początkiem. Rodzimy się by umrzeć, umieramy by się odrodzić.
Przygotowania do
świąt zaczynają się miesiąc wcześniej, na sklepowych witrynach możemy zobaczyć
wtedy świąteczne dekoracje: czaszki, latarenki, słodycze w kształtach kości,
czaszek i szkieletów. 27 i 28 październik, to dni, które rodziny spędzają
malując i dekorując groby.
Jedzenie i picie, to
bardzo ważna część tego święta. Generalnie przez cały rok na cmentarzach
spotkać możemy całe zastawy, talerze, sztućce i opakowania na przykład po
jogurtach. W czasie świąt obok latarenek na grobach stoją również starannie
przygotowane potrawy. Na tę okazję piekarze wypiekają „panes de muertos” – tak zwane
chlebki umarłych.
Współczenie w Meksyku
są obchodzone dwa Dni Zmarłych: Dia de los Angelitos – 1 listopad, poświęcone
duszom dzieci oraz Dia de los Muerto – 2 listopad, poświęcone zmarłym dorosłym.
31 paździerrnika w myśl meksykańskich wierzeń
na ziemię przychodzą dusze zmarłych dzieci. Jest to smutna uroczystość,
dziecięce zabawki wystawiane są w domach na ołtarzykach, mają swoje miejsce
przy stole, ustępują dopiero drugiego dnia, robiąc miejsce dorosłym. Wtedy
rozpoczynają się liczne parady i festiwale uliczne. Palone są wielkie ogniska,
mariachi grają ulubione piosenki zmarłych przepijając każdą nutę tequilą aż do
świtu.
W 2003 roku UNESCO,
Święto Zmarłych w Meksyku uznało za dziedzictwo światowej kultury, które należy
chronić przed zamerykanizowaniem, jak to niestety powoli dzieje się ze
wszystkim innym.
Wchodząc na ten meksykański cmentarz poczułam
się magicznie, coś niesamowitego. Na grobach autentycznie leżą potrawy, całe
zastawy, ubrania, buty – wzruszające. Groby są kolorowe, każdy inny, pełne
kwiatów.
Po chwili milczenia i zwiedzeniu cmentarza,
ruszyliśmy dalej – przed nami daleka droga, 200 kilometrów do Villahermosa, a w
głowie przerażająca myśl o tym, że może czekać nas kolejna podróż nocą.
Jechaliśmy wśród licznych plantacji kokosów i
bananowców, klimat już znacznie różnił się od tego, który poznaliśmy na
początku. Większość krajobrazu stanu
jest płaska jak się później okazało z wyjątkiem terenów przy granicy z Chiapas,
gdzie występują niewielkie wniesienia. Nareszcie
wjechaliśmy do wyśnionego Tabasco! Małpy, aligatory, jaguary, kolibry i tuakany - na to czekałam!
Po drodze do Villahermosy zabłądziliśmy, bo
straciliśmy zasięg. Ale w Meksyku fajnie czasem zabłądzić…
Dojechaliśmy
na miejsce, YUMKA – na to długo czekałam. Świetny park safari i zadbane zoo. Drink
na drogę i do kasy po bilety.
Przy kasie kłopot - mamy zero peso, tylko
dolary. W Tabasco, jak się później okazało, prawie nigdzie nie akceptuje się
amerykańskich dolarów. Pani nie rozumie ani słowa po angielsku, tak samo jak
nikt z obsługi, a chcieliśmy zlokalizować kantor i wrócić tutaj przed
zamknięciem, żeby nie stracić po raz kolejny czasu. Yumka była blisko naszego punktu
docelowego w dniu dzisiejszym – Villahermosy, więc stwierdziliśmy, że jak w
każdym mieście na świecie, będzie tam mnóstw kantorów. Podejrzany wydał mi się
sam fakt, że nawet w Googlach nie mogliśmy znaleźć adresu żadnego kantoru.
Dojechaliśmy na miejsce, wielokrotnie pytaliśmy
ludzi, nikt nic nie wie. Większość nawet nie wiedziała co to jest kantor. Nasze
hiszpańskie rozmówki pomogły nam skleić zdanie po hiszpańsku: GDZIE JEST
KANTOR? Niestety to nic nie pomogło. Jeździliśmy około dwóch godzin po wielkim
mieście szukając kantoru, którego jak się okazało… nie ma. Jedyne miejsce w całym
mieście gdzie można wymienić gotówkę, to wielki lombard. Dowiedzieliśmy się o
tym jadąc na lotnisko – gdzie jak stwierdziliśmy kantor będzie na sto procent. Jadąc
tam skończyło nam się paliwo, na stacji oczywiście przyjmują tylko peso. I tu
uratowała nas moja karta.
Zanim dojechaliśmy do lombardu, zdążyło zrobić
się ciemno, a my mieliśmy dylemat: odpuszczamy Yumke, śpimy w Villahermosie i
jutro jedziemy od rana dalej, albo rano wracamy do Yumki. Z racji tego, że
jestem miłośniczką zwierząt decyzja była prosta.
Odpaliliśmy booking.com i znaleźliśmy hostel o
wymownej nazwie: POSADA REAL DON PEDRO. Nazwa zobowiązywała – niestety, zaraz
po pierwszym noclegu, ten był na drugim miejscu w rankingu najgorszych noclegów
w moim życiu. :D Zarówno w Mundo Maya jak i tutaj od wejścia uderzał charakterystyczny
zapach, nie był to smród, ale dziwna woń, wydaje mi się, że chemii, której
używają do sprzątania. Zapach był tak intensywny, że moja walizka do dzisiaj tym
pachnie.
Jak widać warunki mi nie przeszkadzały, zasnęłam w dziwnej pozycji z nadzieją na lepszy nocleg jutro.
Znalazłam fajną aplikację, do drukowania zdjęć, którą z czystym sumieniem Wam polecam.
BUZIAKI!