sobota, 16 lipca 2016

WŁOSY: suche z tendencją do puszenia się.

         Dużo z Was pyta, co skłoniło mnie do obcięcia włosów. Oczywiście nie myślcie sobie, że to było takie łatwe. Z włosów do pasa (a raczej z resztek włosów, pojedynczych, pokruszonych kosmyków) zostały zdrowe, błyszczące włosy do ramion. Przed ostateczną decyzją ścięcia, sukcesywnie podcinałam je sama, żeby nie przeżyć szoku, haha. Samodzielne strzyżenie zakończyłam na pewnym etapie twierdząc, że szkoda na to czasu, bo tak czy siak moje włosy trzeba będzie znacznie skrócić i nic mi nie da obcinanie co tydzień po dwa centymetry. I tu udałam się do Paulinki, która je uratowała: 



Dziewczyny! Po pierwsze: nie ma szans, żeby uratować mega zniszczone, pokruszone włosy. Po drugie: podstawowym krokiem w stronę zapuszczania zdrowych, ładnych włosów jest ich podcięcie! Dopóki ich nie zetniecie będą śniły się Wam po nocach. Dopiero po ścięciu uszkodzonych włosów możemy zacząć je zapuszczać i świadomie pielęgnować. 

Na tym zdjęciu wyraźnie widać gdzie trzeba było je ciachnąć.



Przy skracaniu zdecydowałam się na koloryzację, podoba mi się jak włosy odrastając tworzą ładne, naturalne ombre.





Przed rozpoczęciem świadomej pielęgnacji musicie dowiedzieć się jakie właściwie są Wasze włosy. Moje mimo tego że nie są zniszczone należą do grupy włosów suchych z wyraźną tendencją do puszenia się. 



Jak obecnie dbam o włosy i jakich kosmetyków używam? 


1) MYCIE: 

Myję włosy codziennie, czasem zdarza mi się myć je co dwa dni. Nie jest prawdą, że włosy powinnyśmy myć dwa razy w tygodniu. Myjmy włosy wtedy, kiedy tego potrzebują. Nie wyobrażam sobie spania i chodzenia kilka dni z resztkami lakieru czy pianki na włosach. Do mycia używam szamponu, którego nie zamieniłabym na żaden inny: 




Szampon jest bardzo wydajny, dwa kliknięcia w zupełności wystarczają mi na umycie włosów. Jest to kosmetyk profesjonalny, który nie odstrasza ceną. Możecie poczytać o nim więcej TU.


2) ODŻYWIANIE: 

Po każdym myciu, na osuszone ręcznikiem włosy nakładam na minimum 5 minut odżywkę tej samej firmy, którą znajdziecie TU.





Pewnie wiele z Was słyszało o olejowaniu włosów: na sucho, na mokro, przed myciem, po myciu, itd. Wymyślne sposoby nie są dla mnie. Jak sobie z tym radzę? Na noc lub w każdej wolnej chwili gdy wiem, że nie będę już wychodziła z domu nakładam na suche włosy olej kokosowy (oczywiście NIERAFINOWANY!) i związuję włosy w koczka. Mogę polecić Wam ten olej:




Po każdym myciu przy rozczesywaniu włosów używam odżywki w sprayu, obecnie najbardziej przypasowała mi ta: 





OKRESOWO (w moim przypadku po lecie), gdy widzę, że włosy zaczynają wypadać stosuję znaną Wam na 100% wcierkę Jantar. Nie używam jej non stop, aby nie przyzwyczaić skóry głowy. 






3) ZABEZPIECZANIE I WYGŁADZANIE:

Do zabezpieczania włosów przed uszkodzeniami używam zamiennie kilku kosmetyków. Bardzo małą ilość rozcieram w ręce i nakładam zarówno na mokre i suche włosy (moje wymagają dużego dociążenia). O pierwszym cudzie więcej informacji znajdziecie TU.




Stosuję zamiennie z:




Te kosmetyki kupiłam w Meksyku, nie mogę znaleźć ich nigdzie w internecie ani w sklepach, boję się pomyśleć, co będzie jak mi się skończą.

Spray przed prostowaniem/kręceniem włosów: 




Ten płyn chroni włosy przed działaniem promieni UV, używam go przed plażowaniem.





4) SUSZENIE, PROSTOWANIE, KRĘCENIE:

Włosów prawie nigdy nie suszę. Zdarza mi się to maksymalnie raz w miesiącu, używam wtedy zimnego nawiewu w suszarce. 

Kręcę i prostuję włosy dwa, trzy razy w miesiącu. Zawsze poprzedzam stylizację termoochronnym preparatem. 





 A jak moje włosy wyglądają bezpośrednio po umyciu jedynie szamponem, zero odżywek, silikonów i serum? Tak: 





BUZIAKI! 

wtorek, 21 czerwca 2016

TRĄDZIK: leczenie, zwalczanie blizn, peeling kawitacyjny, pielęgnacja cery tłustej przesuszonej.

Wiem, że dużo z Was czeka na ten post i upomina się o niego, dlatego postanowiłam napisać go znacznie wcześniej niż planowałam, aby pomóc Wam w walce z trądzikiem. Pamiętam, jak dermatolog poprosił mnie o zrobienie zdjęcia polika, twierdząc, że nie uwierzę, jak szybko to wyleczymy i jaka będzie różnica. Nigdy nie pomyślałam, że kiedyś to zdjęcie komuś pokażę, a co dopiero dodam je na bloga.


Moja przygoda z trądzikiem zaczęła się nagle i równie szybko (na szczęście!) się skończyła. Jestem posiadaczką cery tłustej, przesuszonej, problematycznej. Na początku, jak pewnie każdy, stosowałam przeróżnie maści (od najtańszych po najdroższe), toniki z alkoholem na pierwszym miejscu w składzie – generalnie przesuszałam skórę, co jak teraz wiem, jest największym błędem, jaki możemy popełnić przy walce z trądzikiem!!! Przesuszając skórę produktami z dużą ilością alkoholu zmuszamy ją do wydzielania większej ilości sebum – a co za tym idzie? Świecimy się, błyszczymy, wysypuje nas kolejnymi pryszczami.  

              Jak zacząć walkę? ZACZNIJ OD WIZYTY U DERMATOLOGA!!! Bez tego możesz zapomnieć o idealnej cerze – to mówię Wam od razu. Bardzo żałuję, że ja od tego nie zaczęłam. Trądzik jest chorobą skóry, przez którą możemy nabawić się dużych przebarwień i blizn, z którymi, uwierzcie, walczy się trudniej niż z samym trądzikiem… Tutaj osobiście mogę polecić Wam doktora Piotra Czyża, przyjmuje w wielu miejscach w Polsce, zajrzyjcie: TU.  

             Dermatolog przepisał mi Tetracyklinę w tabletkach, którą brałam przez trzy miesiące oraz dwie maści: na dzień – Akneroxid 5% (można stosować pod makijaż!), a na noc – Acnatac. Zalecił również łykanie cynku. 




Przy walce z trądzikiem ważna jest SYSTEMATYCZNOŚĆ, bo bez tego ani rusz. Polecam stosowanie się do kilku zasad, które pomogą Wam szybciej pożegnać pryszcze:

- nie dotykajcie, nie skubcie, nie wyciskajcie, nie drapcie żadnych wyprysków;

- nie dotykajcie twarzy brudnymi rękoma (PS dla mnie ręce są brudne zawsze, nigdy nie dotykam twarzy, jeśli mnie coś swędzi, staram się podrapać delikatnie jednym paznokciem);

- nie myjcie twarzy wodą z kranu, odstawcie wszystkie żele (do czasu zagojenia się wyprysków), do demakijażu i oczyszczania twarzy używajcie jedynie płynów micelarnych (polecam nowość od Barwy, lub różowy Garnier!), jeśli nie wyobrażacie sobie pielęgnacji twarzy bez wody – używajcie tylko mineralnej;

- nie wykonujcie mechanicznych peelingów (roznosicie nimi bakterie po całej twarzy i rozdrapujecie niezagojone wypryski!);

- do nakładania podkładu używajcie tylko umytych rąk, żadnych gąbeczek i pędzelków, do momentu zagojenia się wyprysków, ponieważ jest to mega niehigieniczne, nawet przy regularnym myciu i czyszczeniu pędzi i gąbek.

Przy regularnym stosowaniu leków i maści zapisanych przez dermatologa oraz przestrzeganiu wyżej wymienionych zasad, na mojej buzi pierwsze efekty widziałam już po dwóch tygodniach. Po miesiącu miałam wizytę kontrolną, na której różnica już była znacznie widoczna. Dermatolog, widząc, że leki działają, zalecił stosowanie ich przez kolejny miesiąc, tak też zrobiłam.

Na kolejnej wizycie moja buzia wyglądała już znacznie lepiej! Skończyłam ostatnie opakowanie Tetracykliny. Lekarz zmienił moc pierwszej maści na dzień: z Akneroxid 5% na 10%. Maść noc została zastąpiona żelem Isotrexin.

Dopiero, gdy wszystkie wypryski są zagojone, a cera uspokojona możemy zabrać się za zwalczanie blizn i przebarwień oraz zapobieganiu powstawaniu nowych zmian trądzikowych.

Jak wygląda moja pielęgnacja cery obecnie? Postawiłam głównie na linię kosmetyków antytrądzikowych Barwa Siarkowa polskiej firmy BARWA.

- RANO: myję twarz wacikiem nasączonym płynem micelarnym, na całą twarz nakładam krem siarkowy, matujący, który idealnie nadaje się jako baza pod make up. Faktycznie matuje i przedłuża trwałość makijażu. Po wchłonięciu się kremu nakładam (już nie na prawie całą twarz jak dawniej, ale jedynie na miejsca w których zanosi się na jakiś nowy wyprysk) maść Akneroxid 10%. Odczekuję chwilę, aż maść wyschnie i nakładam bezpośrednio podkład.





- PO POŁUDNIU: nie dotykam twarzy, makijaż poprawiam używając bibułek matujących oraz pudru (nie używam gąbeczek, które są siedliskiem bakterii, tylko pędzla, który regularnie myję. Dziewczyny błagam, nie pożyczajcie koleżankom swoich kosmetyków, pędzelków ani gąbeczek, jak widzę w mieście, jak malujecie się w piątkę jednym sprzętem, to krew mnie zalewa, FUJ!!!).

- WIECZOREM: do demakijażu na co dzień używam wyżej wymienionego płynu micelarnego. Gdy mój makijaż był zdecydowanie mocniejszy niż ten, który stosuję na dzień, na przykład po imprezie, używam najpierw żelu lub mydła siarkowego, a dopiero później przecieram twarz płynem micelarnym. Następnie nakładam antybakteryjny krem siarkowy nawilżający, który rewelacyjnie koi i wygładza podrażnioną skórę. Czekam aż się wchłonie, po czym smaruję miejsca ewentualnych wyprysków maścią Isotrexin lub Acnatac (UWAGA! Co miesiąc zmieniam maść, chowając poprzednią do lodówki, aby skóra się nie przyzwyczaiła, co zmniejszyłoby skuteczność kremu!). Używam również kremu pod oczy z Ziaji.






- RAZ/DWA RAZY W TYGODNIU: złuszczanie. Po wyleczonym trądziku zostają blizny, jednym większe, drugim mniejsze. Moje nie są takie złe, a co najważniejsze są płaskie, (po pomalowaniu podkładem, zupełnie niewidoczne i niewyczuwalne!) więc mogę nazwać je przebarwieniami, a nie bliznami. Obecnie do złuszczania naskórka używam peelingu kawitacyjnego, który milion razy bardziej opłaca się wykonywać samodzielnie w domu, niż płacić za każdą wizytę u kosmetyczki 100zł. Kupiłam maszynkę do wykonywania peelingu: RoyalElite Skin scrubber 8020, której użycie jest banalnie proste, a kosztowała ok. 200zł.


Peeling kawitacyjny wykonujemy na mokrej skórze. Przy użyciu wacika nasączonego najlepiej płynem micelarnym lub tonikiem (ja używam antytrądzikowego z BARWY) przecieramy skórę przed każdym złuszczającym ruchem maszynki. Przesuwamy maszynkę pod kątek 45 stopni w stronę od środka twarzy do zewnątrz. W jednym miejscu starajmy się przejechać maksymalnie trzy razy. Po złuszczeniu skóry przecieram całą twarz antybakteryjnym tonikiem BARWY, a następnie włączam na urządzeniu opcję wtłaczania. Znajdziecie mnóstwo filmików na youtubie pokazujących jak używać tego urządzenia. Dosłownie kilka kropelek rewelacyjnego serum z Bielendy wystarczy na całą twarz. Po wtłoczeniu serum nakładam algową maskę nawilżającą z serii Ziaja PRO.





- PRZYNAJMNIEJ RAZ W MIESIĄCU: odwiedzam gabinet kosmetyczny i wykonuję mikrodermabrazję lub peeling lekarski.

CENY LEKÓW: 
- Acnatac ok. 71zł;
- Akneroxid 5% ok. 26zł;
- Akneroxid 10% ok. 29zł;
- Tetracyclinum ok. 12zł paczka (ja brałam 3xdziennie po 2 tabletki);
Isotrexin ok. 45zł.

Pamiętajcie proszę, że post nie ma charakteru recenzji kosmetyków, tylko przedstawia Wam sposób, dzięki któremu wyleczyłam trądzik i pokazuje jak dzisiaj dbam o swoją cerę. Jeśli macie jakieś pytania dotyczące poszczególnych kosmetyków, piszcie śmiało.

Ostatnio dostałam dużo wiadomości, zarzucających mi tonę makijażu, że jestem brzydka, otrzymałam nawet kilka screenów ze Snapa z informacją o tym, że mam krzywe zęby, albo że zawinęła mi się bluzka! Ludzie, proszę, opamiętajcie się. Dlaczego jest w Was tyle złości i na siłę chcecie komuś sprawić przykrość? Nie będę tu użalała się nad sobą, ani nad Wami. Nie chcę tu też udowadniać jaka jestem idealna oraz wolna od wad i kompleksów. Nie zamierzam się też tłumaczyć i walczyć z falą krytyki anonimowych osób. Chciałabym tylko prosić, żebyście wyluzowali – też jestem człowiekiem.


BUZIAKI!

















czwartek, 16 czerwca 2016

MEKSYK: dzień czwarty - Ciudad del Carmen, Isla del Carmen, Isla Aguada, Puerto Rico, Atasta, Villahermosa. Stany: Campeche, Tabasco.


DZIEŃ 4:

- CIUDAD DEL CARMEN;
- ISLA DEL CARMEN;
- ISLA AGUADA;
- PUERTO RICO;
- ATASTA;
- VILLAHERMOSA.



            Nareszcie pobudka! Tradycyjnie – szybkie pakowanie i wymeldowanie się z hotelu. 


Ciudad del Carmen w dzień prezentowało się cudownie – portowe, meksykańskie miasteczko, w którym na każdym kroku spotyka się uśmiech oraz zaciekawiony i zmęczony wzrok, biednego tubylca, który oprócz tacos w ręku, nie ma nic przy sobie. W połowie lat 70. Ciudad del Carmen przekształcił się z miasteczka trudniącego się połowem ryb i krewetek w węzeł firmy olejowej PEMEX (Pétroleos Mexicanos), która odkryła na niedalekiej odległości w Zatoce Meksykańskiej pokłady ropy naftowej. Od tego czasu miasto stało się domem dla całej rzeszy robotników z platform wydobywczych, którzy ciężko pracują za marne grosze.

W stanie Campeche było bardzo mało turystów. Im głębiej w Meksyk, tym generalnie ich znacznie mniej, przez co już tutaj byliśmy sporą atrakcją dla tubylców. Dziwiło mnie, że w Meksyku nie spotkałam się z typowym dla innych krajów naciąganiem turystów na wszystko. Oczywiście tutaj też proponowano i zachęcano nas do zakupu czegokolwiek, ale nie było to nachalne i męczące. Meksykanie cieszyli się, że odwiedzamy ich kraj, pytali skąd jesteśmy, rozmowa z nami była dla nich czymś niecodziennym. Niewiele osób zna tu język angielski. Często oblegała nas grupka kilku osób, z czego jedna osoba była tłumaczem.

Po wczorajszych nocnych przygodach wahaliśmy się, czy wrócić na kawałek trasy, który pierwotnie planowaliśmy przejechać w dzień ze względu na wysokie prawdopodobieństwo ładnych widoków, czy dać sobie już z tym spokój… Zerknęliśmy na nawigację i wszystkie wątpliwości zostały rozwiane – wracamy! 



Takie „samochodziki” możemy spotkać wszędzie. Meksykanie wożą nimi zależnie od potrzeby: cały swój dobytek, dzieci, świnie, krowy, kozy, śmieci, jedzenie, baniaki z paliwem, rozwożą ludzi do pracy czy też urządzają tam sklepik z tacos i kukurydzą.


Tu zaczął się prawdziwy Meksyk. Niska zabudowa, ulice raczej pustawe. Meksyk jak z amerykańskiego filmu – mój wymarzony. Czuliśmy się już jakoś inaczej niż w zgiełku turystycznych miast – spokój aż niepokoił. Wrażenie, że zaraz coś musi się wydarzyć, że zaraz nas porwą, podrzucą dragi, jakaś strzelanina, albo coś… I ten niepokój towarzyszył nam już do końca podróży. 




             Jadąc tą piękną trasą nie mogliśmy uwierzyć w różnorodność kraju. Dosłownie co 100 kilometrów Meksyk jest inny. Różni się wszystkim: fauną i florą, ludźmi, budowlami, pogodą, a nawet produktami w sklepach (coraz mniej amerykańskich). Było tak pięknie, że nie wiedzieliśmy gdzie się zatrzymywać. W tym miejscu pierwszy raz zrozumiałam jak bardzo człowiek ingeruje i niszczy ten raj na ziemi. Wyszłam na plażę: z jednej strony palmy, turkusowa, karaibska woda, nieziemski piasek, tropikalna, bujna, zielona roślinność, słomiane domki, a z drugiej strony słupy, ropa, ropa, ropa i ropa… I tu troszkę pękło mi serce. Witamy w Isla del Carmen. 





Jechaliśmy dalej niesamowitymi drogami.



Postanowiliśmy zejść na plażę, zostawiliśmy auto na poboczu, wszechobecne wojsko i policja sprawiało, że czuliśmy się ciut bardziej bezpiecznie. Chociaż myśl, że bez powodu tutaj nie są nie chciała wyjść z głowy. ;) 


Doszliśmy na dziką plażę - ISLA AGUADA, która turystów na co dzień nie widuje i to co zobaczyliśmy nas zamurowało - bajka! 






Idąc dalej doszliśmy do wioski rybackiej. Meksykanie wołali nas już z daleka, szczerze mówiąc na początku nie wiedzieliśmy, czy nas wyganiają, czy zapraszają, Słyszeliśmy jedynie niezrozumiałe okrzyki i widzieliśmy machające ręce i wiosła. 




Jak później się okazało, właśnie wrócili z połowów i koniecznie chcieli pochwalić się rybami, które dzisiaj złowili. 







Zawracamy i jedziemy dalej, tym razem już zgodnie z trasą i tradycyjnie – 
z czasowym poślizgiem!  Jechaliśmy przez boskie Puerto Rico i Atastę.








Chciałabym opowiedzieć Wam trochę o meksykańskich cmentarzach i ogólnie o tym jak podchodzą do śmierci. Meksyk jest tak głęboko religijny, że „wierzący są tu nawet ateiści".  Meksykańskie cmentarze oraz tradycje pochówkowe całkowicie różnią się od tych w Polsce. W Meksyku miesza się religia katolicka z indiańskimi rytuałami (zakochałam się w Indianach, ale o tym opowiem w kolejnych postach). Ciekawostki, tajemnica i mistyczność zaskakują nas na każdym kroku! W Polsce śmierć, Święto Zmarłych kojarzone jest ze smutkiem i zadumą. Meksykanie w tym okresie organizują biesiady z tequilą, śpiewem, tańcem i słodyczami.

Nastrój jest zupełnie inny, to czas radości, zabawy, fiesty, kolorów i pijaństwa! Chodzi tu o przyjęcie zmarłych, odwiedzających swoje rodziny i przyjaciół na ziemi. Chodzi o wiarę w to, śmierć jest początkiem. Rodzimy się by umrzeć, umieramy by się odrodzić.

Przygotowania do świąt zaczynają się miesiąc wcześniej, na sklepowych witrynach możemy zobaczyć wtedy świąteczne dekoracje: czaszki, latarenki, słodycze w kształtach kości, czaszek i szkieletów. 27 i 28 październik, to dni, które rodziny spędzają malując i dekorując groby.

Jedzenie i picie, to bardzo ważna część tego święta. Generalnie przez cały rok na cmentarzach spotkać możemy całe zastawy, talerze, sztućce i opakowania na przykład po jogurtach. W czasie świąt obok latarenek na grobach stoją również starannie przygotowane potrawy. Na tę okazję piekarze wypiekają „panes de muertos” – tak zwane chlebki umarłych.

Współczenie w Meksyku są obchodzone dwa Dni Zmarłych: Dia de los Angelitos – 1 listopad, poświęcone duszom dzieci oraz Dia de los Muerto – 2 listopad, poświęcone zmarłym dorosłym.

31 paździerrnika w myśl meksykańskich wierzeń na ziemię przychodzą dusze zmarłych dzieci. Jest to smutna uroczystość, dziecięce zabawki wystawiane są w domach na ołtarzykach, mają swoje miejsce przy stole, ustępują dopiero drugiego dnia, robiąc miejsce dorosłym. Wtedy rozpoczynają się liczne parady i festiwale uliczne. Palone są wielkie ogniska, mariachi grają ulubione piosenki zmarłych przepijając każdą nutę tequilą aż do świtu.

W 2003 roku UNESCO, Święto Zmarłych w Meksyku uznało za dziedzictwo światowej kultury, które należy chronić przed zamerykanizowaniem, jak to niestety powoli dzieje się ze wszystkim innym.


Wchodząc na ten meksykański cmentarz poczułam się magicznie, coś niesamowitego. Na grobach autentycznie leżą potrawy, całe zastawy, ubrania, buty – wzruszające. Groby są kolorowe, każdy inny, pełne kwiatów.




Po chwili milczenia i zwiedzeniu cmentarza, ruszyliśmy dalej – przed nami daleka droga, 200 kilometrów do Villahermosa, a w głowie przerażająca myśl o tym, że może czekać nas kolejna podróż nocą.






Jechaliśmy wśród licznych plantacji kokosów i bananowców, klimat już znacznie różnił się od tego, który poznaliśmy na początku. Większość krajobrazu stanu jest płaska jak się później okazało z wyjątkiem terenów przy granicy z Chiapas, gdzie występują niewielkie wniesienia. Nareszcie wjechaliśmy do wyśnionego Tabasco! Małpy, aligatory, jaguary, kolibry i tuakany - na to czekałam! 




Po drodze do Villahermosy zabłądziliśmy, bo straciliśmy zasięg. Ale w Meksyku fajnie czasem zabłądzić… 






Dojechaliśmy na miejsce, YUMKA – na to długo czekałam. Świetny park safari i zadbane zoo. Drink na drogę i do kasy po bilety. 





Przy kasie kłopot - mamy zero peso, tylko dolary. W Tabasco, jak się później okazało, prawie nigdzie nie akceptuje się amerykańskich dolarów. Pani nie rozumie ani słowa po angielsku, tak samo jak nikt z obsługi, a chcieliśmy zlokalizować kantor i wrócić tutaj przed zamknięciem, żeby nie stracić po raz kolejny czasu. Yumka była blisko naszego punktu docelowego w dniu dzisiejszym – Villahermosy, więc stwierdziliśmy, że jak w każdym mieście na świecie, będzie tam mnóstw kantorów. Podejrzany wydał mi się sam fakt, że nawet w Googlach nie mogliśmy znaleźć adresu żadnego kantoru.

Dojechaliśmy na miejsce, wielokrotnie pytaliśmy ludzi, nikt nic nie wie. Większość nawet nie wiedziała co to jest kantor. Nasze hiszpańskie rozmówki pomogły nam skleić zdanie po hiszpańsku: GDZIE JEST KANTOR? Niestety to nic nie pomogło. Jeździliśmy około dwóch godzin po wielkim mieście szukając kantoru, którego jak się okazało… nie ma. Jedyne miejsce w całym mieście gdzie można wymienić gotówkę, to wielki lombard. Dowiedzieliśmy się o tym jadąc na lotnisko – gdzie jak stwierdziliśmy kantor będzie na sto procent. Jadąc tam skończyło nam się paliwo, na stacji oczywiście przyjmują tylko peso. I tu uratowała nas moja karta. 



Zanim dojechaliśmy do lombardu, zdążyło zrobić się ciemno, a my mieliśmy dylemat: odpuszczamy Yumke, śpimy w Villahermosie i jutro jedziemy od rana dalej, albo rano wracamy do Yumki. Z racji tego, że jestem miłośniczką zwierząt decyzja była prosta. 

Odpaliliśmy booking.com i znaleźliśmy hostel o wymownej nazwie: POSADA REAL DON PEDRO. Nazwa zobowiązywała – niestety, zaraz po pierwszym noclegu, ten był na drugim miejscu w rankingu najgorszych noclegów w moim życiu. :D Zarówno w Mundo Maya jak i tutaj od wejścia uderzał charakterystyczny zapach, nie był to smród, ale dziwna woń, wydaje mi się, że chemii, której używają do sprzątania. Zapach był tak intensywny, że moja walizka do dzisiaj tym pachnie. 







Jak widać warunki mi nie przeszkadzały, zasnęłam w dziwnej pozycji z nadzieją na lepszy nocleg jutro.


Znalazłam fajną aplikację, do drukowania zdjęć, którą z czystym sumieniem Wam polecam.
Sprawdźcie: http://www.snapbook.pl/ 






BUZIAKI!