sobota, 21 maja 2016

MEKSYK - dzień pierwszy: Cancun, Quintana Roo.

DZIEŃ 1:
- CANCUN.

                Meksyk wydawał się być nieosiągalnym marzeniem, które dosłownie z dnia na dzień stało się planem i celem. Dzisiaj kojarzy mi się z pierwszą, wielką, szaloną, nieodpowiedzialną i szybko zorganizowaną przygodą, która zakończyła się ogromnym sukcesem. Jest to magiczne miejsce, które zapewniło mi szereg skrajnych emocji: od śmiechu, po łzy oraz które z pewnością zapamiętam do końca życia.


                Naszą podróż zaplanowałam w dwa dni. Wieczorem kupiłam bilety, zapłaciłam i dopiero zaczęłam się zastanawiać nad tym, co właśnie zrobiłam. Jak najlepiej wykorzystać 11 dni na spełnienie swojego marzenia? Wylot pojutrze rano, a ja nie mam nawet walizki, nie mówiąc o jakimkolwiek planie podróży. Z racji tego, że Meksyk od zawsze był w mojej głowie, sporo już o nim wiedziałam – pomogło mi to w napisaniu wstępnej trasy, którą chcę przebyć i uwzględnieniu w niej tego, co koniecznie chcę zobaczyć: 




             Pisząc trasę skrzętnie notowałam odległości, czas podróży, dostosowując go do naszych 11 dni, które chcieliśmy maksymalnie wykorzystać. Zapowiadało się ok. 2500 kilometrów niekończących się, dziwnych, kompletnie innych niż u nas Meksykańskich dróg - wyszło dużo więcej, ale o tym później.

                Spakowani pojechaliśmy na lotnisko. Odebraliśmy bilety, później odprawa, strefa bezcłowa, czekanie na wylot. Nawet napis Cancun na ekranie z numerem bramki wywoływał u mnie dziwne uczucie, nie wiem czy niepewności, czy strachu. Czułam się, jakbym śniła, siedząc z biletem w ręku nie wierzyłam, że spełniam swoje największe marzenie. Nie wiedziałam co będzie jak wylądujemy, jak wypożyczymy auto i nawigację (czy w ogóle uda nam się bez karty kredytowej?!), gdzie będziemy spali i co jedli – może dlatego oczekiwania na wylot nie wspominam najlepiej, powoli zaczęło do mnie docierać, że lecę na drugi koniec świata.




No i wylecieliśmy. Wszyscy w samolocie rozmawiali o tym, co będą robić, gdzie spać, jaki mają super wypasiony hotel – okazało się, że jedynie my nie mamy zarezerwowanego nawet pierwszego noclegu i jako jedyni nie mamy wykupionej całej, gotowej wycieczki, która ograniczała się do leżenia na plaży w Cancun i zobaczenia Chichen Itza.




Większość osób, która słyszała o naszym planie podróży i organizowaniem wszystkiego na własną rękę uznała nas za szaleńców. „Meksyk samemu? Autem? Nie boicie się?!”. I tutaj zaczęłam się bać – przypomniały mi się wszystkie straszne filmy o kartelach narkotykowych, porwaniach i wysokim stopniu przestępczości w Meksyku. Może myśląc o tym przed kupieniem biletów, nigdy nie zdecydowałabym się na taką podróż? Na szczęście – nie myślałam! Kupując bilety z dnia na dzień, nie miałam na to czasu. 




No to lecimy! Podróż dłużyła się niesamowicie, sprzyjał temu widok trasy: 





            Pierwsze spojrzenie na Amerykę i informacja o zapchanych wszystkich toaletach. Mieliśmy lądować w Nowym Jorku, a to opóźniłoby nasz przylot o około 5 godzin i mielibyśmy już na starcie duży poślizg. Na szczęście pasażerowie zdeklarowali się, że wytrzymają bez toalet 3 godziny.



Miami zasłoniły nam chmury.



Jukatan robi wrażenie już z samolotu.



Dzień 1:
- Cancun, Quintana Roo.

Wylądowaliśmy w Cancun o zachodzie słońca. Wychodząc z samolotu uderzyło nas gorąco. Dziwne gorąco, jak i dziwne powietrze, które nawet miało inny zapach niż u nas. Niepewnym krokiem ruszyliśmy z tłumem do budynku na lotnisku, odebraliśmy bagaże, ludzie rozjechali się do hoteli, a my uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy sami na drugim końcu świata, bez telefonów i Internetu. Tubylcy zauważając, że zostaliśmy sami (na całym lotniku nie było nikogo) proponowali nam, jak w każdym innym kraju taksówki – tylko, że my nie wiedzieliśmy nawet gdzie mamy jechać. Po jakiś piętnastu minutach, zdając sobie sprawę, że jesteśmy w Meksyku ruszyliśmy szukać wypożyczalni samochodów na lotnisku.  Znaleźliśmy kilka stoisk, przemili Meksykańczycy przedstawiali nam swoje oferty i w końcu udało nam się wypożyczyć auto bez karty kredytowej (wielka ulga, bo gdyby nam się nie udało, to nie mieliśmy planu B).


Młody chłopak z wypożyczalni, powiedział, że podwiezie nas do głównej siedziby w celu wypełnienia kompletu dokumentów i odbioru auta z parkingu. W strefie zbliżonej do równika, zmrok zapada w kilkanaście minut, więc na dworze było już ciemno. Uśmiechnięty Meksykanin wziął od nas bagaże, otworzył drzwi dużego samochodu i zaprosił nas do środka. Jeszcze bardziej niepewnym krokiem niż tym, którym wysiadałam z samolotu, wsiadłam do tego auta, myśląc, że  mogę z niego żywa nie wysiąść. Pięć minut jazdy autem z obcym gościem, po krętych, ciemnych, meksykańskich uliczkach było najdłuższymi pięcioma minutami w moim życiu. Widząc, że dojeżdżamy do wypożyczalni, ulżyło mi, że przeżyłam tą podróż! Wchodząc do budynku, niemalże ucałowałam panią, którą tam zobaczyłam. Wypełniliśmy dokumenty, dostaliśmy kluczyki, modem wifi i to by było na tyle.

           Wsiedliśmy do auta, otwieramy modem, żeby wpisać hasło wifi do telefonów, a brzmi ono: DIE75647. Nie wróżyło to dobrze. Myśląc, że przeznaczenia już nie oszukamy odpaliliśmy booking.com i zaczęliśmy szukać noclegu na dziś. Nie zastanawiając się długo wybraliśmy jeden z najtańszych hosteli jaki był, wpisaliśmy w nawigację adres i ruszyliśmy!

          Przepisy drogowe w Meksyku ciężko nazwać przepisami. Generalnie każdy jeździ jak chce. Na dwupasmowej ulicy jest sześć pasów, czerwone światło, które inaczej niż u nas, nie jest przed skrzyżowaniem, tylko za, jedynie pozornie jest czerwone, wszyscy trąbią pozdrawiając się, opieprzając, nudząc się, auta mają kierunkowskazy i światła stopu migające we wszystkich kształtach i kolorach lub w ogóle ich nie mają, co 10 metrów topas – progi zwalniające, które tworzą mieszkańcy ze wszystkiego co mają pod ręką (opony, drewniane bale, wylewka betonowa, worki z piaskiem), z czegokolwiek co zmusi Cię do zwolnienia – już wiem, dlaczego w Polsce używa się stwierdzenia „Ale Meksyk!”. I wiem to po dziesięciu minutach spędzonych tutaj, a zostało mi jeszcze 11 dni... Wszędzie palmy, gorąc, wszystko dla nas mega obce i dziwne. Stanęliśmy przy pierwszym napotkanym sklepie, przy którym stał znak:



Dopiero zaczęło do mnie docierać gdzie jestem: w wielkim, dzikim Meksyku, pełnym krokodyli, małp i dziwnych zwierząt, które czają się na mnie we wszechobecnej dżungli.

        Jadąc pięknymi, ciemnymi uliczkami, wśród mnóstwa palm dojeżdżamy pod adres, gdzie mamy nocować. Hostel Mundo Maya! Wchodzimy na recepcję, nikogo nie ma, wszystko otwarte, pieniądze, klucze na wierzchu, jakiś pan – również turysta, ale też Meksykanin, pali papierosa przy stole i mówi, że pewnie zaraz ktoś pewnie przyjdzie. Schodzi młoda kobieta, która nie rozumie ani słowa po angielsku, a my nie rozumiemy ani słowa po hiszpańsku (hiszpański jest moim priorytetem na liście obowiązków!), dogadaliśmy się jakoś na migi, zapłaciliśmy 20$ za nocleg, pani pokazała nam pokój, zostawiła klucze. Nie zdążyła zamknąć drzwi, a my płacząc ze śmiechu leżeliśmy na łóżku. Takich warunków nie widziałam nigdzie. Wiatrak nad łóżkiem - rodem z horroru, skrzypiał i niebezpiecznie telepał się nad moją głową, szczeliny w oknach większe od samych okien, dziurawe moskitiery, zimna woda pod prysznicem, której strumień niemal uniemożliwiał umycie się. W sumie nie mogę narzekać – mieliśmy łazienkę w pokoju, bo te ogólnodostępne niestety nie miały nawet słuchawek.


Chciałoby się napisać, że obudziło nas piękne, meksykańskie słońce i szum lazurowego Morza Karaibskiego – niestety, półmrok o 6 rano i taki widok z okna pomógł nam wstać, szybko się zebrać i jechać podbijać Jukatan. 


        Pogryzły mnie komary mimo że wypsikałam się wszystkim co miałam na tropikalne owady i robale. Oczywiście pierwsza myśl – na pewno mam już malarię i zaczęło się obserwowanie śladów ukąszeń non stop, haha. Śniadanko w hostelu sobie darowaliśmy, na ścianie był namalowany jeden z naszych dzisiejszych celów: piramida w Chichen Itza.





Tak jak obiecałam, nareszcie zebrałam się do opisania mojego tripu po Meksyku. Dzięki Wam wszystkim za motywację i zmuszenie mnie do tego. Jeśli macie pytania, chcecie żebym więcej o czymś napisała dajcie znać. Zdjęcia super jakości nie są - wszystkie robione telefonem, niektóre to screeny z filmików ze Snapchata. Będę starała się kilka razy w tygodniu coś tu wrzucić, chronologicznie dzień po dniu opowiem Wam moją historię. 



Buziaki!









5 komentarzy:

  1. Ciesze sie ze wróciłaś cała, z nerkami i wszystkimi częściami ciała. Kocham Cię 😍😍 dawaj kolejne dni!

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytam to płacząc i mając jakieś dziwne uczucie wewnątrz nawet nie wiem czemu. Zdrowo zazdroszcze ci tej wyprawy. Ja od ponad 10 lat marzę o podróży do Meksyku i mimo że na razie wydaje się to być nieosiagalne to wierze że kiedyś uda mi sie tam pojechac

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytam to płacząc i mając jakieś dziwne uczucie wewnątrz nawet nie wiem czemu. Zdrowo zazdroszcze ci tej wyprawy. Ja od ponad 10 lat marzę o podróży do Meksyku i mimo że na razie wydaje się to być nieosiagalne to wierze że kiedyś uda mi sie tam pojechac

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję za miłe słowa! Tak jak wspomniałam, Meksyk też dla mnie był nieosiągalnym marzeniem! Wiele rzeczy w życiu spotyka Cię w najmniej oczekiwanym momencie! Zapraszam do dalszego zaglądania na bloga i czekania na kolejne posty dotyczące podróży (11 dni). Trzymam kciuki za Ciebie i koniecznie odzywaj się jak już zobaczysz Meksyk! :)

    OdpowiedzUsuń