DZIEŃ 1:
- CANCUN.
- CANCUN.
Meksyk wydawał się być
nieosiągalnym marzeniem, które dosłownie z dnia na dzień stało się planem i
celem. Dzisiaj kojarzy mi się z pierwszą, wielką, szaloną, nieodpowiedzialną i
szybko zorganizowaną przygodą, która zakończyła się ogromnym sukcesem. Jest to
magiczne miejsce, które zapewniło mi szereg skrajnych emocji: od śmiechu, po
łzy oraz które z pewnością zapamiętam do końca życia.
Naszą
podróż zaplanowałam w dwa dni. Wieczorem kupiłam bilety, zapłaciłam i dopiero
zaczęłam się zastanawiać nad tym, co właśnie zrobiłam. Jak najlepiej
wykorzystać 11 dni na spełnienie swojego marzenia? Wylot pojutrze rano, a ja
nie mam nawet walizki, nie mówiąc o jakimkolwiek planie podróży. Z racji tego,
że Meksyk od zawsze był w mojej głowie, sporo już o nim wiedziałam – pomogło mi
to w napisaniu wstępnej trasy, którą chcę przebyć i uwzględnieniu w niej tego,
co koniecznie chcę zobaczyć:
Pisząc trasę skrzętnie notowałam
odległości, czas podróży, dostosowując go do naszych 11 dni, które chcieliśmy
maksymalnie wykorzystać. Zapowiadało się ok. 2500 kilometrów niekończących się,
dziwnych, kompletnie innych niż u nas Meksykańskich dróg - wyszło dużo więcej,
ale o tym później.
Spakowani
pojechaliśmy na lotnisko. Odebraliśmy bilety, później odprawa, strefa bezcłowa,
czekanie na wylot. Nawet napis Cancun na ekranie z numerem bramki wywoływał u
mnie dziwne uczucie, nie wiem czy niepewności, czy strachu. Czułam się, jakbym
śniła, siedząc z biletem w ręku nie wierzyłam, że spełniam swoje największe
marzenie. Nie wiedziałam co będzie jak wylądujemy, jak wypożyczymy auto i
nawigację (czy w ogóle uda nam się bez karty kredytowej?!), gdzie będziemy
spali i co jedli – może dlatego oczekiwania na wylot nie wspominam najlepiej,
powoli zaczęło do mnie docierać, że lecę na drugi koniec świata.
No i
wylecieliśmy. Wszyscy w samolocie rozmawiali o tym, co będą robić, gdzie spać,
jaki mają super wypasiony hotel – okazało się, że jedynie my nie mamy
zarezerwowanego nawet pierwszego noclegu i jako jedyni nie mamy wykupionej
całej, gotowej wycieczki, która ograniczała się do leżenia na plaży w Cancun i
zobaczenia Chichen Itza.
Większość
osób, która słyszała o naszym planie podróży i organizowaniem wszystkiego na
własną rękę uznała nas za szaleńców. „Meksyk samemu? Autem? Nie boicie się?!”.
I tutaj zaczęłam się bać – przypomniały mi się wszystkie straszne filmy o
kartelach narkotykowych, porwaniach i wysokim stopniu przestępczości w Meksyku.
Może myśląc o tym przed kupieniem biletów, nigdy nie zdecydowałabym się na taką
podróż? Na szczęście – nie myślałam! Kupując bilety z dnia na dzień, nie miałam
na to czasu.
No to lecimy! Podróż dłużyła się
niesamowicie, sprzyjał temu widok trasy:
Pierwsze spojrzenie na Amerykę i informacja o zapchanych
wszystkich toaletach. Mieliśmy lądować w Nowym Jorku, a to opóźniłoby nasz
przylot o około 5 godzin i mielibyśmy już na starcie duży poślizg. Na szczęście
pasażerowie zdeklarowali się, że wytrzymają bez toalet 3 godziny.
Miami zasłoniły nam chmury.
Jukatan robi wrażenie już z
samolotu.
Dzień 1:
- Cancun, Quintana Roo.
Wylądowaliśmy
w Cancun o zachodzie słońca. Wychodząc z samolotu uderzyło nas gorąco. Dziwne
gorąco, jak i dziwne powietrze, które nawet miało inny zapach niż u nas.
Niepewnym krokiem ruszyliśmy z tłumem do budynku na lotnisku, odebraliśmy
bagaże, ludzie rozjechali się do hoteli, a my uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy
sami na drugim końcu świata, bez telefonów i Internetu. Tubylcy zauważając, że
zostaliśmy sami (na całym lotniku nie było nikogo) proponowali nam, jak w każdym
innym kraju taksówki – tylko, że my nie wiedzieliśmy nawet gdzie mamy jechać.
Po jakiś piętnastu minutach, zdając sobie sprawę, że jesteśmy w Meksyku
ruszyliśmy szukać wypożyczalni samochodów na lotnisku. Znaleźliśmy kilka stoisk, przemili Meksykańczycy
przedstawiali nam swoje oferty i w końcu udało nam się wypożyczyć auto bez
karty kredytowej (wielka ulga, bo gdyby nam się nie udało, to nie mieliśmy
planu B).
Młody chłopak
z wypożyczalni, powiedział, że podwiezie nas do głównej siedziby w celu wypełnienia
kompletu dokumentów i odbioru auta z parkingu. W strefie zbliżonej do równika,
zmrok zapada w kilkanaście minut, więc na dworze było już ciemno. Uśmiechnięty
Meksykanin wziął od nas bagaże, otworzył drzwi dużego samochodu i zaprosił nas
do środka. Jeszcze bardziej niepewnym krokiem niż tym, którym wysiadałam z
samolotu, wsiadłam do tego auta, myśląc, że
mogę z niego żywa nie wysiąść. Pięć minut jazdy autem z obcym gościem,
po krętych, ciemnych, meksykańskich uliczkach było najdłuższymi pięcioma minutami
w moim życiu. Widząc, że dojeżdżamy do wypożyczalni, ulżyło mi, że przeżyłam tą
podróż! Wchodząc do budynku, niemalże ucałowałam panią, którą tam zobaczyłam.
Wypełniliśmy dokumenty, dostaliśmy kluczyki, modem wifi i to by było na tyle.
Wsiedliśmy
do auta, otwieramy modem, żeby wpisać hasło wifi do telefonów, a brzmi ono:
DIE75647. Nie wróżyło to dobrze. Myśląc, że przeznaczenia już nie oszukamy
odpaliliśmy booking.com i zaczęliśmy szukać noclegu na dziś. Nie zastanawiając
się długo wybraliśmy jeden z najtańszych hosteli jaki był, wpisaliśmy w
nawigację adres i ruszyliśmy!
Przepisy drogowe w Meksyku ciężko nazwać
przepisami. Generalnie każdy jeździ jak chce. Na dwupasmowej ulicy jest sześć
pasów, czerwone światło, które inaczej niż u nas, nie jest przed skrzyżowaniem,
tylko za, jedynie pozornie jest czerwone, wszyscy trąbią pozdrawiając się,
opieprzając, nudząc się, auta mają kierunkowskazy i światła stopu migające we
wszystkich kształtach i kolorach lub w ogóle ich nie mają, co 10 metrów topas –
progi zwalniające, które tworzą mieszkańcy ze wszystkiego co mają pod ręką
(opony, drewniane bale, wylewka betonowa, worki z piaskiem), z czegokolwiek co
zmusi Cię do zwolnienia – już wiem, dlaczego w Polsce używa się stwierdzenia
„Ale Meksyk!”. I wiem to po dziesięciu minutach spędzonych tutaj, a zostało mi
jeszcze 11 dni... Wszędzie palmy, gorąc, wszystko dla nas mega obce i dziwne.
Stanęliśmy przy pierwszym napotkanym sklepie, przy którym stał znak:
Dopiero zaczęło do mnie docierać
gdzie jestem: w wielkim, dzikim Meksyku, pełnym krokodyli, małp i dziwnych
zwierząt, które czają się na mnie we wszechobecnej dżungli.
Jadąc
pięknymi, ciemnymi uliczkami, wśród mnóstwa palm dojeżdżamy pod adres, gdzie
mamy nocować. Hostel Mundo Maya! Wchodzimy na recepcję, nikogo nie ma, wszystko
otwarte, pieniądze, klucze na wierzchu, jakiś pan – również turysta, ale też
Meksykanin, pali papierosa przy stole i mówi, że pewnie zaraz ktoś pewnie
przyjdzie. Schodzi młoda kobieta, która nie rozumie ani słowa po angielsku, a my
nie rozumiemy ani słowa po hiszpańsku (hiszpański jest moim priorytetem na
liście obowiązków!), dogadaliśmy się jakoś na migi, zapłaciliśmy 20$ za nocleg,
pani pokazała nam pokój, zostawiła klucze. Nie zdążyła zamknąć drzwi, a my
płacząc ze śmiechu leżeliśmy na łóżku. Takich warunków nie widziałam nigdzie.
Wiatrak nad łóżkiem - rodem z horroru, skrzypiał i niebezpiecznie telepał się
nad moją głową, szczeliny w oknach większe od samych okien, dziurawe
moskitiery, zimna woda pod prysznicem, której strumień niemal uniemożliwiał
umycie się. W sumie nie mogę narzekać – mieliśmy łazienkę w pokoju, bo te
ogólnodostępne niestety nie miały nawet słuchawek.
Chciałoby
się napisać, że obudziło nas piękne, meksykańskie słońce i szum lazurowego
Morza Karaibskiego – niestety, półmrok o 6 rano i taki widok z okna pomógł nam
wstać, szybko się zebrać i jechać podbijać Jukatan.
Pogryzły mnie komary mimo że
wypsikałam się wszystkim co miałam na tropikalne owady i robale. Oczywiście
pierwsza myśl – na pewno mam już malarię i zaczęło się obserwowanie śladów
ukąszeń non stop, haha. Śniadanko w hostelu sobie darowaliśmy, na ścianie był
namalowany jeden z naszych dzisiejszych celów: piramida w Chichen Itza.
Tak jak obiecałam, nareszcie zebrałam się do opisania mojego tripu po Meksyku. Dzięki Wam wszystkim za motywację i zmuszenie mnie do tego. Jeśli macie pytania, chcecie żebym więcej o czymś napisała dajcie znać. Zdjęcia super jakości nie są - wszystkie robione telefonem, niektóre to screeny z filmików ze Snapchata. Będę starała się kilka razy w tygodniu coś tu wrzucić, chronologicznie dzień po dniu opowiem Wam moją historię.
Buziaki!
Ciesze sie ze wróciłaś cała, z nerkami i wszystkimi częściami ciała. Kocham Cię 😍😍 dawaj kolejne dni!
OdpowiedzUsuń😘😘😘
UsuńCzytam to płacząc i mając jakieś dziwne uczucie wewnątrz nawet nie wiem czemu. Zdrowo zazdroszcze ci tej wyprawy. Ja od ponad 10 lat marzę o podróży do Meksyku i mimo że na razie wydaje się to być nieosiagalne to wierze że kiedyś uda mi sie tam pojechac
OdpowiedzUsuńCzytam to płacząc i mając jakieś dziwne uczucie wewnątrz nawet nie wiem czemu. Zdrowo zazdroszcze ci tej wyprawy. Ja od ponad 10 lat marzę o podróży do Meksyku i mimo że na razie wydaje się to być nieosiagalne to wierze że kiedyś uda mi sie tam pojechac
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa! Tak jak wspomniałam, Meksyk też dla mnie był nieosiągalnym marzeniem! Wiele rzeczy w życiu spotyka Cię w najmniej oczekiwanym momencie! Zapraszam do dalszego zaglądania na bloga i czekania na kolejne posty dotyczące podróży (11 dni). Trzymam kciuki za Ciebie i koniecznie odzywaj się jak już zobaczysz Meksyk! :)
OdpowiedzUsuń