DZIEŃ 2:
- CANCUN;
- CHICHEN ITZA;
- VALLADOID;
- CENOTE IK KIL;
- MERIDA;
- PROGRESO.
- CHICHEN ITZA;
- VALLADOID;
- CENOTE IK KIL;
- MERIDA;
- PROGRESO.
Spakowaliśmy walizki do auta, zjedliśmy meksykańskie
śniadanko na mieście i ruszyliśmy w
kierunku Chichen Itza. To nasza furka:
Za miastem
wjechaliśmy na płatną autostradę, którą z dwóch stron otaczała dżungla.
Widzieliśmy mnóstwo wielkich, drapieżnych ptaków, które przelatywały nad trasą,
trzymając w dziobach i pazurach martwe, mniejsze zwierzaki. W przeciwieństwie
do ulic w mieście, ruch na autostradzie był znikomy. Mijały nas jedynie pick -
upy pełne tubylców, a częściej wojskowe i policyjne wozy, z całymi jednostkami.
Żołnierze i policjanci uzbrojeni po zęby za każdym razem patrzyli na nas
wymownym wzrokiem. Auta z meksykańskich wypożyczalni mają inne tablice rejestracyjne
– czerwone, przez co nie trudno było nas zidentyfikować.
Kupując bilety
do strefy archeologicznej w Chichen Itza, pierwszy raz mieliśmy do czynienia z
tutejszą walutą, którą jest peso meksykańskie. 1 peso = 21 groszy. Banknoty są
śliczne, kolorowe, z przezroczystymi wstawkami. W większości miast można było
płacić w dolarach amerykańskich i peso. Trzeba było uważać – peso i dolar
oznaczali tak samo: $, a różnica w wartości była spora. Im dalej w głąb kraju,
tym mniej osób akceptowało płatności w dolarach.
Razem z biletami dostaliśmy mapę
terenu Chichen Itza.
Dojechaliśmy na miejsce,
zaparkowaliśmy auto i to co zobaczyliśmy, przerosło nasze oczekiwania. Inny
świat – prawdziwa egzotyka. Mega szok, mnóstwo egzotycznych roślin, dziwnych
robali i zwierząt.
Przechodząc przez piękny ogród
doszliśmy do strefy archeologicznej. Chitchen Itza – nowy cud świata - to
prekolumbijskie miasto założone przez Majów. Jest to jeden z najbardziej
znanych rezerwatów archeologicznych na świecie.
Najważniejszym
i najbardziej znanym budynkiem jest El Castillo, czyli Piramida Kukulcana,
Piramida Pierzastego Węża. Świątynia jest wzniesiona na schodkowej piramidzie.
Z czterech stron (kierunki świata) na szczyt prowadzi łącznie 365 schodów, tyle
ile dni w roku. Nic tu nie było zbudowane przypadkiem – piramida pokazuje nam
kalendarz Majów. W czasie równonocy na ścianie północnych schodów światło i
cień daje złudzenie pełzającego węża: we wrześniu idzie on w górę, w marcu w
dół.
Budowle w Chichen Itza były świetnie
zaprojektowane i zbudowane. Zadziwiający jest fakt, jak tak dawno temu można
było zbudować coś tak dopracowanego opartego na skomplikowanej astronomii,
matematyce, kalendarzu, akustyce i symbolice. Stojąc na placu przed Piramidą
Pierzastego Węża, na wprost schodów, gdy klaśniemy usłyszymy dziwne echo. Tak
samo dzieje się na boisku do peloty. Dźwięk imitował odgłosy czczonych przez
Majów ptaków, które tutaj zamieszkiwały.
Zdziwiło nas, że nie ma tłumów turystów mimo
środka sezonu. Przyjemnie zwiedzało się nawet w czterdziestostopniowym upale.
Przechodząc dróżkami od
zabytku do zabytku mijaliśmy kolorowe stragany pełne pamiątek o meksykańskiej
tematyce. Mnóstwo czaszek, masek i jakiś innych straszydeł. Wszystko ręcznie
wykonane, zdawało mieć się swoją duszę. W obawie przed zaklętymi tam duchami –
nie kupiliśmy niczego.
W Chichen Itza znajduje się również największe
boisko do gry w pelotę na terenie Mezoameryki. Ma 166 metrów długości. Bramki
są na wysokości 6 metrów. Juego de pelota, czyli dosłownie gra w piłkę polegała
na tym, żeby ważącą kilka kilogramów piłkę przerzucić właśnie przez ten okrąg. Zawodnik
jednak mógł używać tylko kolan, łokci i bioder.
Wspomniane
przeze mnie echo odbijało się na boisku 7 razy (7 – święta cyfra Majów).
Mury dookoła boiska ozdobione są scenkami ze składania
ofiar. Zabijano kapitana lub nawet wszystkich zawodników wygranej drużyny – w
ofierze składano najlepszych, którzy mieli gwarancję życia wiecznego.
W
Chichen Itza spotkaliśmy też pierwsze iguany, legwany, gekony i inne
jaszczury! W całym Meksyku było ich mnóstwo. Na początku uciekałam przed nimi,
jak szalona, ale po kilku dniach byliśmy już dobrymi kompanami. Do dziś z
przyzwyczajenia czasem wypatruje ich na trawnikach.
Byliśmy w mega szoku po zwiedzeniu całej strefy
archeologicznej w Chichen Itza. Widoki zapierające dech w piersiach,
niewyobrażalnie przemyślane konstrukcje zbudowane tyle lat temu, robią
wrażenie. A to dopiero pierwszy dzień!
Kolejnym punktem na trasie była Cenote Ik Kil.
Oddalona o kilkanaście minut jazdy od Chichen
Itza Cenote, zrobiła na nas również ogromne wrażenie – jak w sumie wszystko, co
spotkaliśmy w Meksyku!
Teren Cenote przywitał nas pięknym, tropikalnym
ogrodem.
Pierwsza myśl: nieziemska jaskinia, lazurowa
woda, strumień światła wpadający przez naturalny otwór w ziemi – cud natury! Cenote w języku Majów oznaczały miejsca
wypełnione stojącą wodą, znajdujące się poniżej gruntu. Cenote, to najdłuższy
podziemny system rzek i jaskiń na świecie. To wokół nich przez wieki budowano
miasteczka i osady – byłym źródłem słodkiej wody. Dla Majów miały też znaczenie
religijne: składano tam ofiary. W Ik Kill znaleziono wiele przedmiotów ze
złota, jadeitu oraz ludzkie kości. Szacuje się, że odkryto 1400 cenot, a jest
ich ponad 3000 – potencjalnie ukryte w nich skarby rozpalają wyobraźnię
niejednego poszukiwacza!
Cenote Ik Kill
znajduje się 26 metrów pod powierzchnią, ma średnicę około 60 metrów i
głębokość około 40 metrów. Krystalicznie czysta, przefiltrowana przez wapniowe
podłoże woda daje życie tysiącom ryb. Przed kąpielą
w lodowatej cenote obowiązkowy był prysznic. Mimo że wytrzymałam w tej wodzie
może minutę, to była najpiękniejsza kąpiel w moim życiu! Dużo ludzi nurkowało, z maskami, butlami i
profesjonalnym osprzęcie. W 2010 i 2011 roku rozgrywano tu Mistrzostwa Świata w
nurkowaniu Red Bulla, nie dziwię się, dlaczego wybrali właśnie to miejsce –
bajka!
Kolejnym punktem na naszej trasie było Valladoid, czas nas
gonił, więc z bólem serca pożegnaliśmy nieziemską cenote i ruszyliśmy na
parking.
Valladoid, to piękne, klasyczne, meksykańskie miasteczko. Najlepiej powłóczyć się bez celu po jego uliczkach i cieszyć się
jego klimatem. Mega głodni dojechaliśmy tam w porze sjesty.
Wszystko pozamykane, na ulicach cisza i spokój. Kolorowe, śliczne budynki,
parki z egzotyczną roślinnością pełne śpiewających ptaków i przechadzających
się Meksykanów w charakterystycznych majańskich strojach – z tym kojarzy mi
się Valladoid.
Park imienia Francisco Cantona był
naprawdę magiczny. Ptaki śpiewały tak głośno, że zdawały się być nierealne. Usiedliśmy
na chwilę i rozkoszując się urokiem parku czytaliśmy przewodnik szukając
informacji, co tu warto zobaczyć.
Po uliczkach w tym miasteczku przyjemnie się
nawet błądzi. Spędziliśmy tam około godziny, znaleźliśmy nawet pizzę!
Najedzeni ruszyliśmy do Meridy. Dojechaliśmy o
zachodzie słońca, więc zwiedziliśmy ją już w nocy. Merida bardzo nam się spodobała,
stwierdziliśmy, że koniecznie musimy zobaczyć ją jeszcze w dzień. I tu zaczęła
się modyfikacja i wydłużanie naszej trasy!
W Meridzie były bardzo drogie noclegi,
stwierdziliśmy, że warto odjechać kawałek dalej i znaleźć coś tańszego. Odpaliliśmy
nawigację i zastanawialiśmy się gdzie przenocować. Znaleźliśmy pobliskie
nadmorskie miasteczko – Progreso. W końcu jeszcze nie widzieliśmy plaży!
Odpaliliśmy booking.com, znaleźliśmy nocleg, wpisaliśmy
adres i ruszyliśmy pełni niepewności, gdzie dzisiaj przyjdzie nam spać.
Modliliśmy się chociaż o ciepłą wodę, bo moje włosy po piętnastogodzinnym
locie, nocy i całym dniu w czterdziestostopniowym upale zdecydowanie wymagały
umycia.
Znaleźliśmy
nasz zabukowany hotel. Progreso Beach Hotel zapowiadał się znacznie lepiej, niż
ostatni nocleg w Mundo Maya, ale w Meksyku nigdy nic nie wiadomo… Na szczęście
tym razem się udało! Mamy ciepłą wodę, klimatyzację, telewizor i basen –
luksus!
Zostawiliśmy walizki i nie marnując ani chwili
zebraliśmy się na plażę, drinki i spacer po miasteczku.
Tu też
dowiedziałam się, żeby nie chodzić pod palmami, bo spadające kokosy zabijają
rocznie więcej osób niż rekiny!
Typowo meksykańskie:
Po spacerze i wypiciu kilku drinków, zakochani
w miasteczku udaliśmy się do hotelu. Włosy umyte – wspaniałe uczucie!
Wiedzieliśmy, że rano musimy wstać, żeby dołożyć do naszej trasy zwiedzanie Progreso i Meridy w słońcu – także bez szaleństw. Czas nas gonił!
Nie spodziewałam się tak dużego odzewu z Waszej
strony, takiej ilości wyświetleń i tylu miłych słów! Bardzo dziękuję i cieszę
się, że podoba Wam się to, co piszę! Robię to z większą przyjemnością i zapałem
od pisania mojej pracy licencjackiej, która nadal ma tylko trzy rozdziały.
Buziaki!
Patrząc na te zdjęcia i opisy Meksyk wydaje się być rajem na ziemi,szkoda tylko że przestępczość i rząd niszczy ten kraj
OdpowiedzUsuńTo racja... Ciągła pogoń za pieniądzem niszczy wszystko i przekupuje wszystkich. Niestety.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń