DZIEŃ 3:
- PROGRESO;
- MERIDA;
- UXMAL;
- CAMPECHE;
- CIUDAD DEL CARMEN.
- PROGRESO;
- MERIDA;
- UXMAL;
- CAMPECHE;
- CIUDAD DEL CARMEN.
Pobudka wczesnym rankiem w Progreso była miłą pobudką. Z racji tego, że
nie widziałam jeszcze mojej wymarzonej Zatoki Meksykańskiej w świetle dziennym,
chciałam wyjść z hotelu jak najwcześniej. Szybki prysznic, szybkie pakowanie i
najszybsze opuszczenie hotelu w moim życiu.
Progreso Beach Hotel w dzień też nie
prezentował się najgorzej:
Obsługa pomogła nam zapakować walizki do auta i
miło nas pożegnała, wskazując drogę na plażę. Przed samym hotelem był robiący
wrażenie, zadbany amfiteatr.
Idąc wąskim chodniczkiem dalej doszliśmy do
pięknej alejki, która dzieliła plażę od reszty miasta. Nareszcie! Turkusowa,
karaibska woda, piękna biała plaża pełna muszelek i bardzo długie molo, które
sięgało daleko w zatokę.
Siedząc na plaży, dostrzegł nas pewien
Meksykanin, który pewnym krokiem podszedł do nas i opowiedział nam o tragedii,
która miała tu miejsce w 2010 roku. Katastrofa ekologiczna, którą
zapoczątkowała eksplozja platformy wiertniczej Deepwater Hoizon, miała
niewyobrażalne skutki. Do zatoki wyciekło 700 MILIONÓW LITRÓW ropy! Zanim
zatamowano wyciek, plama ropy miała powierzchnię 180 000 kilometrów
kwadratowych, czyli równą 60% powierzchni Polski! Wyobrażacie to sobie?! Ropa
poważnie zniszczyła ekosystem Zatoki Meksykańskiej, spowodowała śmierć setek
tysięcy ptaków i milionów stworzeń morskich. Zaszkodziło to poważnie
środowisku, wpłynęło negatywnie na przemysł rybny oraz na turystykę. Mężczyzna
opowiadał, że tony błota wypłynęły na plaże od Florydy po Teksas, Progreso to
nieszczęście ominęło. Niestety, wychodząc na plażę - niegdyś pełną turystów, codziennie
spotykał martwe i konające delfiny, wieloryby oraz inne zwierzęta.
Podziękowaliśmy za rozmowę i z trochę mniejszym entuzjazmem i smutkiem w oczach
zebraliśmy się do auta, aby ruszyć dalej - do Meridy.
Jestem fanką programu „Dom nie do poznania” więc
spotkany po drodze SEARS podbił moje serce.
Do tej pory poruszaliśmy się po stanie Quintana
Roo. Merida leży już w stanie Jukatan – jest również jego stolicą. Drogi są
numerowane, np. Calle 24, jak wszędzie w Meksyku. ¾ ulic oczywiście jest
jednokierunkowa, co znacznie utrudnia nam poruszanie się po mieście. Liczba ludności Meridy to ponad 830 tysięcy mieszkańców,
jednak zdecydowanie zachowuje ona charakter małej, meksykańskiej
miejscowości.
W Meridzie, jak w każdym meksykańskim
miasteczku znajduje się piękny park. Stanowiący centrum miasta plac porośnięty egzotyczną
roślinnością i drzewami laurowymi po raz kolejny zachwycił nas swoim urokiem.
W parku spotkaliśmy przesympatycznego tubylca,
który opowiedział nam historię Meridy i pokazał najważniejsze zabytki, które
koniecznie musimy tu zobaczyć. Oczywiście rozmowę tradycyjnie rozpoczął od
pytania skąd jesteśmy. Słysząc, że z Polski, od razu powiedział, że jesteśmy
rodakami Jana Pawła II i zapytał, czy wiemy, że na pierwszą pielgrzymkę
zagraniczną papież wybrał właśnie Meksyk. Dialog taki przeprowadziliśmy w
Meksyku niezliczone ilości razy. Wszyscy Polaków kojarzą z Janem Pawłem II,
powód do dumy!
Zwiedzanie rozpoczęliśmy od pięknej katedry Catedral
de San Ildefonso. Jest to najstarsza katedra w całej Ameryce! Zbudowana została
w latach 1561-1589 przez setki robotników. Budulcem były kamienie ze zburzonej
przez najeźdźców świątyni Majów.
W środku katedry panowała magiczna atmosfera.
Byliśmy tam w okresie postu, stąd wszystkie rzeźby i obrazy Jezusa były zakryte
fioletowym płótnem.
Matka Boża z Guadalupe.
Dalej poszliśmy w kierunku Pałacu
Gubernatorów (Palacio de Gobierno). Większość turystów zwiedza go dla wystaw,
jednak dla mnie sam budynek był równie piękny i interesujący, można poczuć się
tam, jakby czas zatrzymał się 100 lat temu. Cudowny dom z pokaźnym patio.
Wewnątrz
znaleźliśmy imponującą wystawę, obrazującą historię powstania miasta – opowieść
krwawa i bezlitosna.
Po
zwiedzeniu pałacu, ruszyliśmy zjeść obiad w miejscowej restauracji i udaliśmy
się do auta, bo czas nas gonił, a w dzisiejszym dniu mieliśmy jeszcze sporo do
zobaczenia! Jedziemy do Uxmal!
Dojechaliśmy, wysiadając z auta przywitał nas
największy jak do tej pory gorąc. Środek południa, środek dżungli i środek
pustego parkingu – nikt o tej porze nie przyjeżdża zwiedzać, ze względu na
wysoką temperaturę.
Uxmal zrobił na mnie wrażenie równe Chichen
Itza (jak nie większe, ze względu na to, że zwiedzaliśmy całą strefę
archeologiczną bez tłumu turystów). Uxmal to miasto Majów założone między 987 a
1007 rokiem. Należało obok Chichen Itza do głównych miast-państw cywilizacji
Majów. Opuszczone zostało w XV wieku, a wśród ruin zachowało się wiele
zabytków!
Idąc pustymi ścieżkami prowadzącymi przez
tropikalną roślinność nagle wyłoniła się imponująca piramida schodkowa ze
Świątynią Czarownika. Budowla ma 38 metrów wysokości. Zbudowano na niej pięć
świątyń dostępnych z różnych stron.
W
zwiedzaniu jak zawsze towarzyszyły nam piękne iguany, legwany, gekony i inne jaszczury.
Czworokąt Mniszek to
wielki dziedziniec w formie trapezu, położony na sztucznej platformie i
otoczony ze wszystkich stron budowlami. Znajdują się tu w sumie aż 74 komnaty.
Górne fasady budowli są zdobione bogatym fryzem, na którym można wyróżnić
postacie ludzkie, węże, maski bogów i kamienne mozaiki.
Tuż obok mamy ciekawą
budowlę nazwaną Gołębnikiem, z
ażurowym zwieńczeniem dachu i dziewięcioma bramami ze sklepieniem łukowym,
które prawdopodobnie prowadziły do położonego na platformie kolejnego pałacu
lub ważnego budynku o charakterze administracyjnym.
Pałac Gubernatora – niski, długi budynek wzniesiony około 987 roku, najprawdopodobniej był pałacem
królewskim. Jest to budowla o wymiarach 100 metrów x 12,0 metrów i 8,0 metrów wysokości,
wzniesiona na tarasie o
wysokości 15,0 m.
W
Uxmal w przeciwieństwie do większości miast Majów nie ma cenot. Wodę gromadzono
w specjalnie do tego wykonywanych chultunes, jest tam ich około 150 i naprawdę trudno
je zauważyć, nie są ani oznaczone ani ogrodzone, co nie jest bezpieczne.
Zwiedziliśmy całą strefę archeologiczną w Uxmal
i zaczęliśmy podziwiać archeologów i odkrywców za to ile pracy włożyli, żebyśmy
mogli oglądać zabytki w takiej formie, w jakiej są teraz. Zobaczcie jak
wyglądały w momencie odkrycia - zastanówcie się ile jeszcze skarbów i tajemnic
kryje jukatańska dżungla… Przed i po oczyszczeniu:
Ruszyliśmy w stronę Campeche – miasta, które
słynęło z częstych najazdów piratów. Przejechaliśmy do stanu o tej samej nazwie
i tu doszliśmy do wniosku, że im dalej od cywilizowanych, zamerykanizowanych kurortów
w Cancun i Playa del Carmen, tym znacznie ciekawiej! A przed nami jeszcze tyle
drogi…
Dojechaliśmy! Campeche, to magiczne miasto,
często nazywane perłą Karaibów. Założone zostało w 1540 roku przez hiszpańskich
konkwistadorów, było łupione i grabione przez korsarzy i piratów, dopóki nie
ogrodzono go wysokimi murami.
Meksykańskie miasteczko, nie różni się od
innych, dopóki nie wejdziemy na Stare Miasto, które od niemal dwudziestu lat
znajduje się na liście dziedzictwa światowego UNESCO – każdy budynek zachwyca
fasadami.
Jak w każdym meksykańskim miasteczku w centrum
był park z piękną, egzotyczną roślinnością.
Nieopodal piękna katedra.
Dostałam snapa w odpowiedzi na moje story, że
właśnie jestem pod katedrą z ulubionego serialu mojej przyjaciółki, buziakiiii
Asia!
Podziwialiśmy uroki Campeche, aż nagle, nie
wiadomo kiedy, zaczęło się ściemniać, a my uświadomiliśmy sobie, że w planach na
dzisiaj mamy jeszcze kawał drogi! Wszyscy przestrzegali nas przed jazdą nocą po
Meksyku, my też nie koniecznie chcieliśmy jej doświadczyć, szczególnie, że
jesteśmy już znacznie dalej od tłumów turystów i bezpiecznego stanu Quintata
Roo…
Zanim doszliśmy do auta, zrobiło się ciemno
(wspominałam wcześniej, że w strefie równikowej zmrok zapada w kilka minut). Zerknęliśmy
na mapę i pierwszy raz nie wiedzieliśmy co robić… Z jednej strony w Campeche baaardzo drogie
noclegi, a z drugiej taką piękną trasę przejechać w nocy... Mimo wszystko postanowiliśmy jechać w stronę Ciudad del Carmen.
Oczywiście w głębi duszy obydwoje mieliśmy nadzieję,
że wcześniej znajdziemy jakiś nocleg. Udawaliśmy przed sobą twardzieli. Stwierdziliśmy,
że nocna podróż małymi meksykańskimi miasteczkami
wzdłuż wybrzeża, między bezkresem pięknej karaibskiej wody i dżungli, to sama
przyjemność, a jak będzie coś super ciekawego, to wrócimy tam rano.
Niestety
na takiej nadziei się skończyło… Jak tylko wyjechaliśmy z Campeche, to
straciliśmy zasięg, a co za tym idzie Internet, nawigację, telefony…
Wiedzieliśmy, że mamy jechać cały czas wzdłuż wybrzeża prosto, dopóki nie
znajdziemy jakiegoś miasteczka, w którym możemy się przespać. Miejscowości,
które oznaczone były na mapie praktycznie nie istniały – panowała totalna
ciemność, były w nich maksymalnie po dwa drewniane, zabite dechami domki.
Nocą karaibska woda wcale nie jest piękna i
turkusowa. Znaki ostrzegające o krokodylach i małpach wychodzących na jezdnie z
dżungli też nie są fajne. Jechaliśmy wąską drogą pełną dziur, nie mijaliśmy
żadnych samochodów, po prawej stronie mieliśmy dosłownie dwa metry do zatoki, a
po lewej dwa metry do dżungli i to takiej, jakiej nie widziałam nawet w
filmach. Myślałam tylko o tym, co będzie, jak zepsuje nam się auto albo
złapiemy gumę. Oczywiście automatycznie zaczęłam wsłuchiwać się w każdy szmer i
stuknięcie w samochodzie – no i racja, coś stuka. Wystraszeni myślą, że naprawdę
możemy tam utknąć i nikt oprócz krokodyla nie spotka nas tam przez najbliższy
miesiąc, chcieliśmy już tylko jak najszybciej
być w jakimś bezpiecznym miejscu. Radio też nie działało. Byłam już tak
wystraszona, że uchyliłam okno, żeby zaczerpnąć powietrza i doznaliśmy szoku:
stukało, pukało, szumiało – to racja, ale to były odgłosy z dżungli! Tak
głośne, jakby ktoś tam krzyczał, puszczał z głośników odgłosy dziwnych zwierząt
i przerażający szum – było to tak głośne, że aż nierealne! Tak szybko jak
otworzyłam okno, tak szybko je zamknęłam w obawie, że jakiś robal wpadnie do
środka. Teraz mnie to śmieszy, ale wtedy byłam już bliska płaczu.
Jadąc
206 kilometrów nie spotkaliśmy żadnego miejsca, w którym można było się
przespać. Dojeżdżając do Ciudad del Carmen byłam najszczęśliwszym człowiekiem
na świecie – przysięgam… Złapaliśmy zasięg, znaleźliśmy hotel: Corintios –
nocleg 33$, w środku szału nie ma, ale po dzisiejszej dawce przygód i
adrenaliny to było w stu procentach wystarczające. No i najważniejsze – była ciepła
woda.:)
Dzięki kochani za każde miłe słowo i motywację
do dalszego pisania. Przepraszam za przerwę w dodawaniu postów, ale musicie mi
wybaczyć – sesja przyszła. Trzymajcie za mnie kciuki!
The casino review for poker: Get up to $1000 & FREE bonus
OdpowiedzUsuńThe casino review 부산광역 출장안마 is in the process 상주 출장안마 of vetting a 삼척 출장샵 new player's welcome 양주 출장마사지 offer to of any player's deposit to the games and casino, 보령 출장샵