czwartek, 16 czerwca 2016

MEKSYK: dzień czwarty - Ciudad del Carmen, Isla del Carmen, Isla Aguada, Puerto Rico, Atasta, Villahermosa. Stany: Campeche, Tabasco.


DZIEŃ 4:

- CIUDAD DEL CARMEN;
- ISLA DEL CARMEN;
- ISLA AGUADA;
- PUERTO RICO;
- ATASTA;
- VILLAHERMOSA.



            Nareszcie pobudka! Tradycyjnie – szybkie pakowanie i wymeldowanie się z hotelu. 


Ciudad del Carmen w dzień prezentowało się cudownie – portowe, meksykańskie miasteczko, w którym na każdym kroku spotyka się uśmiech oraz zaciekawiony i zmęczony wzrok, biednego tubylca, który oprócz tacos w ręku, nie ma nic przy sobie. W połowie lat 70. Ciudad del Carmen przekształcił się z miasteczka trudniącego się połowem ryb i krewetek w węzeł firmy olejowej PEMEX (Pétroleos Mexicanos), która odkryła na niedalekiej odległości w Zatoce Meksykańskiej pokłady ropy naftowej. Od tego czasu miasto stało się domem dla całej rzeszy robotników z platform wydobywczych, którzy ciężko pracują za marne grosze.

W stanie Campeche było bardzo mało turystów. Im głębiej w Meksyk, tym generalnie ich znacznie mniej, przez co już tutaj byliśmy sporą atrakcją dla tubylców. Dziwiło mnie, że w Meksyku nie spotkałam się z typowym dla innych krajów naciąganiem turystów na wszystko. Oczywiście tutaj też proponowano i zachęcano nas do zakupu czegokolwiek, ale nie było to nachalne i męczące. Meksykanie cieszyli się, że odwiedzamy ich kraj, pytali skąd jesteśmy, rozmowa z nami była dla nich czymś niecodziennym. Niewiele osób zna tu język angielski. Często oblegała nas grupka kilku osób, z czego jedna osoba była tłumaczem.

Po wczorajszych nocnych przygodach wahaliśmy się, czy wrócić na kawałek trasy, który pierwotnie planowaliśmy przejechać w dzień ze względu na wysokie prawdopodobieństwo ładnych widoków, czy dać sobie już z tym spokój… Zerknęliśmy na nawigację i wszystkie wątpliwości zostały rozwiane – wracamy! 



Takie „samochodziki” możemy spotkać wszędzie. Meksykanie wożą nimi zależnie od potrzeby: cały swój dobytek, dzieci, świnie, krowy, kozy, śmieci, jedzenie, baniaki z paliwem, rozwożą ludzi do pracy czy też urządzają tam sklepik z tacos i kukurydzą.


Tu zaczął się prawdziwy Meksyk. Niska zabudowa, ulice raczej pustawe. Meksyk jak z amerykańskiego filmu – mój wymarzony. Czuliśmy się już jakoś inaczej niż w zgiełku turystycznych miast – spokój aż niepokoił. Wrażenie, że zaraz coś musi się wydarzyć, że zaraz nas porwą, podrzucą dragi, jakaś strzelanina, albo coś… I ten niepokój towarzyszył nam już do końca podróży. 




             Jadąc tą piękną trasą nie mogliśmy uwierzyć w różnorodność kraju. Dosłownie co 100 kilometrów Meksyk jest inny. Różni się wszystkim: fauną i florą, ludźmi, budowlami, pogodą, a nawet produktami w sklepach (coraz mniej amerykańskich). Było tak pięknie, że nie wiedzieliśmy gdzie się zatrzymywać. W tym miejscu pierwszy raz zrozumiałam jak bardzo człowiek ingeruje i niszczy ten raj na ziemi. Wyszłam na plażę: z jednej strony palmy, turkusowa, karaibska woda, nieziemski piasek, tropikalna, bujna, zielona roślinność, słomiane domki, a z drugiej strony słupy, ropa, ropa, ropa i ropa… I tu troszkę pękło mi serce. Witamy w Isla del Carmen. 





Jechaliśmy dalej niesamowitymi drogami.



Postanowiliśmy zejść na plażę, zostawiliśmy auto na poboczu, wszechobecne wojsko i policja sprawiało, że czuliśmy się ciut bardziej bezpiecznie. Chociaż myśl, że bez powodu tutaj nie są nie chciała wyjść z głowy. ;) 


Doszliśmy na dziką plażę - ISLA AGUADA, która turystów na co dzień nie widuje i to co zobaczyliśmy nas zamurowało - bajka! 






Idąc dalej doszliśmy do wioski rybackiej. Meksykanie wołali nas już z daleka, szczerze mówiąc na początku nie wiedzieliśmy, czy nas wyganiają, czy zapraszają, Słyszeliśmy jedynie niezrozumiałe okrzyki i widzieliśmy machające ręce i wiosła. 




Jak później się okazało, właśnie wrócili z połowów i koniecznie chcieli pochwalić się rybami, które dzisiaj złowili. 







Zawracamy i jedziemy dalej, tym razem już zgodnie z trasą i tradycyjnie – 
z czasowym poślizgiem!  Jechaliśmy przez boskie Puerto Rico i Atastę.








Chciałabym opowiedzieć Wam trochę o meksykańskich cmentarzach i ogólnie o tym jak podchodzą do śmierci. Meksyk jest tak głęboko religijny, że „wierzący są tu nawet ateiści".  Meksykańskie cmentarze oraz tradycje pochówkowe całkowicie różnią się od tych w Polsce. W Meksyku miesza się religia katolicka z indiańskimi rytuałami (zakochałam się w Indianach, ale o tym opowiem w kolejnych postach). Ciekawostki, tajemnica i mistyczność zaskakują nas na każdym kroku! W Polsce śmierć, Święto Zmarłych kojarzone jest ze smutkiem i zadumą. Meksykanie w tym okresie organizują biesiady z tequilą, śpiewem, tańcem i słodyczami.

Nastrój jest zupełnie inny, to czas radości, zabawy, fiesty, kolorów i pijaństwa! Chodzi tu o przyjęcie zmarłych, odwiedzających swoje rodziny i przyjaciół na ziemi. Chodzi o wiarę w to, śmierć jest początkiem. Rodzimy się by umrzeć, umieramy by się odrodzić.

Przygotowania do świąt zaczynają się miesiąc wcześniej, na sklepowych witrynach możemy zobaczyć wtedy świąteczne dekoracje: czaszki, latarenki, słodycze w kształtach kości, czaszek i szkieletów. 27 i 28 październik, to dni, które rodziny spędzają malując i dekorując groby.

Jedzenie i picie, to bardzo ważna część tego święta. Generalnie przez cały rok na cmentarzach spotkać możemy całe zastawy, talerze, sztućce i opakowania na przykład po jogurtach. W czasie świąt obok latarenek na grobach stoją również starannie przygotowane potrawy. Na tę okazję piekarze wypiekają „panes de muertos” – tak zwane chlebki umarłych.

Współczenie w Meksyku są obchodzone dwa Dni Zmarłych: Dia de los Angelitos – 1 listopad, poświęcone duszom dzieci oraz Dia de los Muerto – 2 listopad, poświęcone zmarłym dorosłym.

31 paździerrnika w myśl meksykańskich wierzeń na ziemię przychodzą dusze zmarłych dzieci. Jest to smutna uroczystość, dziecięce zabawki wystawiane są w domach na ołtarzykach, mają swoje miejsce przy stole, ustępują dopiero drugiego dnia, robiąc miejsce dorosłym. Wtedy rozpoczynają się liczne parady i festiwale uliczne. Palone są wielkie ogniska, mariachi grają ulubione piosenki zmarłych przepijając każdą nutę tequilą aż do świtu.

W 2003 roku UNESCO, Święto Zmarłych w Meksyku uznało za dziedzictwo światowej kultury, które należy chronić przed zamerykanizowaniem, jak to niestety powoli dzieje się ze wszystkim innym.


Wchodząc na ten meksykański cmentarz poczułam się magicznie, coś niesamowitego. Na grobach autentycznie leżą potrawy, całe zastawy, ubrania, buty – wzruszające. Groby są kolorowe, każdy inny, pełne kwiatów.




Po chwili milczenia i zwiedzeniu cmentarza, ruszyliśmy dalej – przed nami daleka droga, 200 kilometrów do Villahermosa, a w głowie przerażająca myśl o tym, że może czekać nas kolejna podróż nocą.






Jechaliśmy wśród licznych plantacji kokosów i bananowców, klimat już znacznie różnił się od tego, który poznaliśmy na początku. Większość krajobrazu stanu jest płaska jak się później okazało z wyjątkiem terenów przy granicy z Chiapas, gdzie występują niewielkie wniesienia. Nareszcie wjechaliśmy do wyśnionego Tabasco! Małpy, aligatory, jaguary, kolibry i tuakany - na to czekałam! 




Po drodze do Villahermosy zabłądziliśmy, bo straciliśmy zasięg. Ale w Meksyku fajnie czasem zabłądzić… 






Dojechaliśmy na miejsce, YUMKA – na to długo czekałam. Świetny park safari i zadbane zoo. Drink na drogę i do kasy po bilety. 





Przy kasie kłopot - mamy zero peso, tylko dolary. W Tabasco, jak się później okazało, prawie nigdzie nie akceptuje się amerykańskich dolarów. Pani nie rozumie ani słowa po angielsku, tak samo jak nikt z obsługi, a chcieliśmy zlokalizować kantor i wrócić tutaj przed zamknięciem, żeby nie stracić po raz kolejny czasu. Yumka była blisko naszego punktu docelowego w dniu dzisiejszym – Villahermosy, więc stwierdziliśmy, że jak w każdym mieście na świecie, będzie tam mnóstw kantorów. Podejrzany wydał mi się sam fakt, że nawet w Googlach nie mogliśmy znaleźć adresu żadnego kantoru.

Dojechaliśmy na miejsce, wielokrotnie pytaliśmy ludzi, nikt nic nie wie. Większość nawet nie wiedziała co to jest kantor. Nasze hiszpańskie rozmówki pomogły nam skleić zdanie po hiszpańsku: GDZIE JEST KANTOR? Niestety to nic nie pomogło. Jeździliśmy około dwóch godzin po wielkim mieście szukając kantoru, którego jak się okazało… nie ma. Jedyne miejsce w całym mieście gdzie można wymienić gotówkę, to wielki lombard. Dowiedzieliśmy się o tym jadąc na lotnisko – gdzie jak stwierdziliśmy kantor będzie na sto procent. Jadąc tam skończyło nam się paliwo, na stacji oczywiście przyjmują tylko peso. I tu uratowała nas moja karta. 



Zanim dojechaliśmy do lombardu, zdążyło zrobić się ciemno, a my mieliśmy dylemat: odpuszczamy Yumke, śpimy w Villahermosie i jutro jedziemy od rana dalej, albo rano wracamy do Yumki. Z racji tego, że jestem miłośniczką zwierząt decyzja była prosta. 

Odpaliliśmy booking.com i znaleźliśmy hostel o wymownej nazwie: POSADA REAL DON PEDRO. Nazwa zobowiązywała – niestety, zaraz po pierwszym noclegu, ten był na drugim miejscu w rankingu najgorszych noclegów w moim życiu. :D Zarówno w Mundo Maya jak i tutaj od wejścia uderzał charakterystyczny zapach, nie był to smród, ale dziwna woń, wydaje mi się, że chemii, której używają do sprzątania. Zapach był tak intensywny, że moja walizka do dzisiaj tym pachnie. 







Jak widać warunki mi nie przeszkadzały, zasnęłam w dziwnej pozycji z nadzieją na lepszy nocleg jutro.


Znalazłam fajną aplikację, do drukowania zdjęć, którą z czystym sumieniem Wam polecam.
Sprawdźcie: http://www.snapbook.pl/ 






BUZIAKI!









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz