poniedziałek, 23 maja 2016

MEKSYK - dzień drugi: Cancun, Chichen Itza, Cenote Ik Kill, Valladoid, Merida, Progreso.

DZIEŃ 2:

- CANCUN;
- CHICHEN ITZA;
- VALLADOID;
- CENOTE IK KIL;
- MERIDA;
- PROGRESO.


            Spakowaliśmy walizki do auta, zjedliśmy meksykańskie śniadanko na mieście  i ruszyliśmy w kierunku Chichen Itza. To nasza furka:







Za miastem wjechaliśmy na płatną autostradę, którą z dwóch stron otaczała dżungla. Widzieliśmy mnóstwo wielkich, drapieżnych ptaków, które przelatywały nad trasą, trzymając w dziobach i pazurach martwe, mniejsze zwierzaki. W przeciwieństwie do ulic w mieście, ruch na autostradzie był znikomy. Mijały nas jedynie pick - upy pełne tubylców, a częściej wojskowe i policyjne wozy, z całymi jednostkami. Żołnierze i policjanci uzbrojeni po zęby za każdym razem patrzyli na nas wymownym wzrokiem. Auta z meksykańskich wypożyczalni mają inne tablice rejestracyjne – czerwone, przez co nie trudno było nas zidentyfikować. 




Kupując bilety do strefy archeologicznej w Chichen Itza, pierwszy raz mieliśmy do czynienia z tutejszą walutą, którą jest peso meksykańskie. 1 peso = 21 groszy. Banknoty są śliczne, kolorowe, z przezroczystymi wstawkami. W większości miast można było płacić w dolarach amerykańskich i peso. Trzeba było uważać – peso i dolar oznaczali tak samo: $, a różnica w wartości była spora. Im dalej w głąb kraju, tym mniej osób akceptowało płatności w dolarach. 





Razem z biletami dostaliśmy mapę terenu Chichen Itza. 


            Dojechaliśmy na miejsce, zaparkowaliśmy auto i to co zobaczyliśmy, przerosło nasze oczekiwania. Inny świat – prawdziwa egzotyka. Mega szok, mnóstwo egzotycznych roślin, dziwnych robali i zwierząt.
















            Przechodząc przez piękny ogród doszliśmy do strefy archeologicznej. Chitchen Itza – nowy cud świata - to prekolumbijskie miasto założone przez Majów. Jest to jeden z najbardziej znanych rezerwatów archeologicznych na świecie. 






Najważniejszym i najbardziej znanym budynkiem jest El Castillo, czyli Piramida Kukulcana, Piramida Pierzastego Węża. Świątynia jest wzniesiona na schodkowej piramidzie. Z czterech stron (kierunki świata) na szczyt prowadzi łącznie 365 schodów, tyle ile dni w roku. Nic tu nie było zbudowane przypadkiem – piramida pokazuje nam kalendarz Majów. W czasie równonocy na ścianie północnych schodów światło i cień daje złudzenie pełzającego węża: we wrześniu idzie on w górę, w marcu w dół.
          Budowle w Chichen Itza były świetnie zaprojektowane i zbudowane. Zadziwiający jest fakt, jak tak dawno temu można było zbudować coś tak dopracowanego opartego na skomplikowanej astronomii, matematyce, kalendarzu, akustyce i symbolice. Stojąc na placu przed Piramidą Pierzastego Węża, na wprost schodów, gdy klaśniemy usłyszymy dziwne echo. Tak samo dzieje się na boisku do peloty. Dźwięk imitował odgłosy czczonych przez Majów ptaków, które tutaj zamieszkiwały.
Zdziwiło nas, że nie ma tłumów turystów mimo środka sezonu. Przyjemnie zwiedzało się nawet w czterdziestostopniowym upale.














       Przechodząc dróżkami od zabytku do zabytku mijaliśmy kolorowe stragany pełne pamiątek o meksykańskiej tematyce. Mnóstwo czaszek, masek i jakiś innych straszydeł. Wszystko ręcznie wykonane, zdawało mieć się swoją duszę. W obawie przed zaklętymi tam duchami – nie kupiliśmy niczego.












          Ważnym budynkiem w Chichen Itza było obserwatorium astronomiczne, zbudowane na planie koła. Okna w kopule rozmieszczone są zgodnie z kolejnością pojawiania się na niebie określonych gwiazd w pewne dni w roku. Stąd wiadomo było, kiedy odprawiać określone obrządki religijne, kiedy jest czas siewu i żniw.



Kolejnym imponującym zabytkiem jest Świątynia Wojowników otoczona Lasem Tysiąca Kolumn.













W Chichen Itza znajduje się również największe boisko do gry w pelotę na terenie Mezoameryki. Ma 166 metrów długości. Bramki są na wysokości 6 metrów. Juego de pelota, czyli dosłownie gra w piłkę polegała na tym, żeby ważącą kilka kilogramów piłkę przerzucić właśnie przez ten okrąg. Zawodnik jednak mógł używać tylko kolan, łokci i bioder.
Wspomniane przeze mnie echo odbijało się na boisku 7 razy (7 – święta cyfra Majów).
Mury dookoła boiska ozdobione są scenkami ze składania ofiar. Zabijano kapitana lub nawet wszystkich zawodników wygranej drużyny – w ofierze składano najlepszych, którzy mieli gwarancję życia wiecznego.








            W  Chichen Itza spotkaliśmy też pierwsze iguany, legwany, gekony i inne jaszczury! W całym Meksyku było ich mnóstwo. Na początku uciekałam przed nimi, jak szalona, ale po kilku dniach byliśmy już dobrymi kompanami. Do dziś z przyzwyczajenia czasem wypatruje ich na trawnikach.







          Byliśmy w mega szoku po zwiedzeniu całej strefy archeologicznej w Chichen Itza. Widoki zapierające dech w piersiach, niewyobrażalnie przemyślane konstrukcje zbudowane tyle lat temu, robią wrażenie. A to dopiero pierwszy dzień!


 

Kolejnym punktem na trasie była Cenote Ik Kil.


          Oddalona o kilkanaście minut jazdy od Chichen Itza Cenote, zrobiła na nas również ogromne wrażenie – jak w sumie wszystko, co spotkaliśmy w Meksyku!

Teren Cenote przywitał nas pięknym, tropikalnym ogrodem.






             Pierwsza myśl: nieziemska jaskinia, lazurowa woda, strumień światła wpadający przez naturalny otwór w ziemi – cud natury! Cenote w języku Majów oznaczały miejsca wypełnione stojącą wodą, znajdujące się poniżej gruntu. Cenote, to najdłuższy podziemny system rzek i jaskiń na świecie. To wokół nich przez wieki budowano miasteczka i osady – byłym źródłem słodkiej wody. Dla Majów miały też znaczenie religijne: składano tam ofiary. W Ik Kill znaleziono wiele przedmiotów ze złota, jadeitu oraz ludzkie kości. Szacuje się, że odkryto 1400 cenot, a jest ich ponad 3000 – potencjalnie ukryte w nich skarby rozpalają wyobraźnię niejednego poszukiwacza!  







            Cenote Ik Kill znajduje się 26 metrów pod powierzchnią, ma średnicę około 60 metrów i głębokość około 40 metrów. Krystalicznie czysta, przefiltrowana przez wapniowe podłoże woda daje życie tysiącom ryb. Przed kąpielą w lodowatej cenote obowiązkowy był prysznic. Mimo że wytrzymałam w tej wodzie może minutę, to była najpiękniejsza kąpiel w moim życiu! Dużo ludzi nurkowało, z maskami, butlami i profesjonalnym osprzęcie. W 2010 i 2011 roku rozgrywano tu Mistrzostwa Świata w nurkowaniu Red Bulla, nie dziwię się, dlaczego wybrali właśnie to miejsce – bajka!












Kolejnym punktem na naszej trasie było Valladoid, czas nas gonił, więc z bólem serca pożegnaliśmy nieziemską cenote i ruszyliśmy na parking.
Valladoid, to piękne, klasyczne, meksykańskie miasteczko. Najlepiej powłóczyć się bez celu po jego uliczkach i cieszyć się jego klimatem. Mega głodni dojechaliśmy tam w porze sjesty. Wszystko pozamykane, na ulicach cisza i spokój. Kolorowe, śliczne budynki, parki z egzotyczną roślinnością pełne śpiewających ptaków i przechadzających się Meksykanów w charakterystycznych majańskich strojach – z tym kojarzy mi się Valladoid.



















             Park imienia Francisco Cantona był naprawdę magiczny. Ptaki śpiewały tak głośno, że zdawały się być nierealne. Usiedliśmy na chwilę i rozkoszując się urokiem parku czytaliśmy przewodnik szukając informacji, co tu warto zobaczyć.







 Trafiliśmy pod Katedrę San Gervacio.




Po uliczkach w tym miasteczku przyjemnie się nawet błądzi. Spędziliśmy tam około godziny, znaleźliśmy nawet pizzę!








           Najedzeni ruszyliśmy do Meridy. Dojechaliśmy o zachodzie słońca, więc zwiedziliśmy ją już w nocy. Merida bardzo nam się spodobała, stwierdziliśmy, że koniecznie musimy zobaczyć ją jeszcze w dzień. I tu zaczęła się modyfikacja i wydłużanie naszej trasy!





                W Meridzie były bardzo drogie noclegi, stwierdziliśmy, że warto odjechać kawałek dalej i znaleźć coś tańszego. Odpaliliśmy nawigację i zastanawialiśmy się gdzie przenocować. Znaleźliśmy pobliskie nadmorskie miasteczko – Progreso. W końcu jeszcze nie widzieliśmy plaży!







          Odpaliliśmy booking.com, znaleźliśmy nocleg, wpisaliśmy adres i ruszyliśmy pełni niepewności, gdzie dzisiaj przyjdzie nam spać. Modliliśmy się chociaż o ciepłą wodę, bo moje włosy po piętnastogodzinnym locie, nocy i całym dniu w czterdziestostopniowym upale zdecydowanie wymagały umycia.




           Znaleźliśmy nasz zabukowany hotel. Progreso Beach Hotel zapowiadał się znacznie lepiej, niż ostatni nocleg w Mundo Maya, ale w Meksyku nigdy nic nie wiadomo… Na szczęście tym razem się udało! Mamy ciepłą wodę, klimatyzację, telewizor i basen – luksus!



Zostawiliśmy walizki i nie marnując ani chwili zebraliśmy się na plażę, drinki i spacer po miasteczku.






Tu też dowiedziałam się, żeby nie chodzić pod palmami, bo spadające kokosy zabijają rocznie więcej osób niż rekiny!




Typowo meksykańskie:





           Po spacerze i wypiciu kilku drinków, zakochani w miasteczku udaliśmy się do hotelu. Włosy umyte – wspaniałe uczucie! Wiedzieliśmy, że rano musimy wstać, żeby dołożyć do naszej trasy zwiedzanie Progreso i Meridy w słońcu – także bez szaleństw. Czas nas gonił!




Nie spodziewałam się tak dużego odzewu z Waszej strony, takiej ilości wyświetleń i tylu miłych słów! Bardzo dziękuję i cieszę się, że podoba Wam się to, co piszę! Robię to z większą przyjemnością i zapałem od pisania mojej pracy licencjackiej, która nadal ma tylko trzy rozdziały.


Buziaki!